Kiedy 24 listopada 2015 roku Turcja zestrzeliła rosyjski myśliwiec Su-24, który miał naruszyć jej przestrzeń powietrzną, Ankara i Moskwa znalazły się de facto w stanie zimnej wojny. Zaledwie cztery lata później stosunki między Recepem Tayyipem Erdoganem a Władimirem Putinem są na tyle serdeczne, że zasadne staje się pytanie, czy nie jesteśmy świadkami bardzo spektakularnego odwrócenia sojuszy. Kto wie, czy nie obserwujemy narodzin partnerstwa, które w istotny sposób zmieni układ sił. I nie będzie to zmiana na korzyść Sojuszu, którego członkiem jest Polska.
Przez wieki Rosja i Turcja były naturalnymi rywalami. Rywalizowały o dominację na Bałkanach, a ich antagonizm miał charakter nie tylko geopolityczny, ale również religijny (Rosja występowała w roli obrońcy prawosławia zagrożonego przez muzułmańskich sułtanów) i cywilizacyjny (Moskwa sama określała się wszak jako „trzeci Rzym” po upadku Konstantynopola, który miał być Rzymem drugim). Kolejni carowie pożądliwie spoglądali też na cieśniny Bosfor i Dardanele, które dla Rosji mogłyby być oknem na świat – zapewniałyby jej bowiem dostęp do Morza Śródziemnego i ważnych szlaków handlowych, zwiększając strategiczny potencjał rosyjskiej floty. Ta ostatnia – mimo ogromnych rozmiarów państwa rosyjskiego – była w dużej mierze więźniem płytkich akwenów (takich jak Morze Bałtyckie) czy zamarzających mórz północy, a na Morzu Czarnym, bez swobodnego dostępu do tureckich cieśnin, jej rola była również bardzo ograniczona. Nic dziwnego więc, że tradycyjnie Turcja była członkiem antyrosyjskich sojuszy – jak np. w I wojnie światowej, gdy stanęła do walki po stronie Trójprzymierza.
Z tej perspektywy obecność Turcji w NATO w czasie zimnej wojny również była logiczna – ponieważ w Rosji zmienił się system polityczny, ale jej geopolityczne cele się nie zmieniły. Dla Zachodu był to cenny sojusznik, zagrażający ZSRR od południa i znacznie wydłużający fronty w wypadku ewentualnego konfliktu dwóch bloków. Nic więc dziwnego, że w czasach, gdy światu groził globalny konflikt o trudnych do przewidzenia skutkach, Zachód mógł przymykać oczy np. na słabości tureckiej demokracji. Incydent z 2015 roku wskazywałby, że również po upadku ZSRR niewiele się pod tym względem zmieniło, a głęboko zakorzeniona wrogość rosyjsko-turecka przetrwała kolejną zmianę systemu politycznego w Rosji.
Wszystko zmieniło się jednak po nieudanej próbie puczu w Turcji z lipca 2016 roku, po którym rządzący krajem Erdogan postanowił zaostrzyć kurs swoich rządów. W Turcji od tego czasu znacznie ograniczono swobody obywatelskie, przeprowadzono czystkę w armii i administracji, zamknięto ponad 100 redakcji, tytułów prasowych i firm działających na rynku medialnym, a sam Erdogan umocnił swoją władzę, wprowadzając w kraju system prezydencki. Tym razem nie mogło to ujść uwadze Zachodu, który po upadku ZSRR jeszcze większy niż dotychczas nacisk położył na system fundamentalnych wartości – takich jak wolność i demokracja – konstytuujących Zachód jako pewną polityczną całość. Antydemokratyczny kurs Erdogana oddalił Turcję od UE, wzbudził też niepokój USA. Aby uniknąć izolacji, Ankara musiała albo zliberalizować politykę wewnętrzną, albo zbliżyć się do Rosji.
Erdogan wybrał ten drugi wariant z kilku powodów. Po pierwsze, prezydent Turcji może być spokojny co do tego, że Moskwa nie będzie upominać się o prawa człowieka czy swobody demokratyczne w Turcji. Sama jest na tym polu atakowana przez Zachód, a realizowana w państwie Putina tzw. suwerenna demokracja (jak określają to rosyjskie władze) to system bardzo bliski temu, jaki tworzy Erdogan. Po drugie, różnice religijne między obydwoma krajami nie odgrywają już dzisiaj tak dużego znaczenia. Ani w Rosji Putina, ani w Turcji Erdogana sprawy religijne nie są na pierwszym planie (mimo gestów pod adresem, odpowiednio, prawosławnych i muzułmanów). Po trzecie wreszcie – ostatnie lata dowiodły, że rację miał Samuel Huntington, który w „Zderzeniu cywilizacji” wskazywał, że Turcja, w kontaktach z Europą skazana na rolę państwa peryferyjnego, swoją uwagę zacznie skupiać na Bliskim Wschodzie, gdzie ma potencjał pozwalający jej myśleć o roli regionalnego lidera. Tu zaś Rosja, aktywniejsza w tej części świata od czasu włączenia się w wojnę domową w Syrii, może być dla Turcji cennym sojusznikiem.
Warto też zauważyć, że na Bliskim Wschodzie większość tradycyjnych sojuszników Zachodu – zwłaszcza USA – to kraje, które są rywalami Turcji. Najwyraźniej widać to w przypadku pozbawionych swojego państwa Kurdów, których Turcja postrzega jako zagrożenie swojej integralności terytorialnej. W czasie walki z samozwańczym kalifatem tzw. Państwa Islamskiego Kurdowie walczyli ramię w ramię z zachodnią koalicją w północnej Syrii. Tymczasem Turcja już w 2018 roku uderzyła na tych samych Kurdów w ramach operacji „Gałązka oliwna”, a dziś szykuje się do kolejnej ofensywy przeciwko Kurdom, przed którą powstrzymuje Ankarę jedynie obecność wojsk USA w tym rejonie. Turcja obsadza się ponadto w roli obrońcy Palestyńczyków – przez co jej relacje z najważniejszym sojusznikiem USA w regionie, Izraelem, są bardzo napięte. Po zabójstwie saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego o równie napiętych relacjach można mówić w stosunkach Turcji z drugim ważnym sojusznikiem USA w regionie, Arabią Saudyjską. To wszystko również oddala Ankarę od Zachodu.
Efekty tego widzimy w ostatnich miesiącach. Ankara nie ma zamiaru rezygnować z zakupu rosyjskich systemów rakietowych czwartej generacji S-400. Nawet, co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, kosztem zablokowania przez USA kontraktu na dostawę Turcji myśliwców F-35. Znamienne są słowa szefa MSZ Turcji Mevluta Cavusoglu, który zapowiedział już, że jeśli USA nie sprzedadzą myśliwców F-35 Turcji, wówczas Turcja może złożyć ofertę zakupu myśliwców „każdemu państwu świata”. W kontekście zakupu S-400 łatwo zgadnąć, jakie państwo miał na myśli szef tureckiej dyplomacji.
To wszystko rodzi pytania o przyszłość Turcji w NATO. Ankara nie wysyła wprawdzie żadnych sygnałów, że rozważa opuszczenie Sojuszu i zapewne do tego w najbliższym czasie nie dojdzie. Z drugiej jednak strony pojawia się pytanie, na ile ów sojusz w przypadku Turcji nie stanie się sojuszem czysto teoretycznym. W czasie, gdy NATO wzmacnia swoją flankę wschodnią i protestuje przeciwko agresywnym posunięciom Moskwy, okręty Rosji i Turcji biorą udział we wspólnych ćwiczeniach na Morzu Czarnym. Na Bliskim Wschodzie – jak zostało wyżej pokazane – interesy USA i Turcji są w dużej mierze sprzeczne. W UE Turcja jest od czasu, gdy Erdogan zaczął umacniać swoją władzę, na cenzurowanym. A z drugiej strony mamy przyjazną jak nigdy Rosję, którą Erdogan odwiedza i prowadzi bilateralne rozmowy z Putinem m.in. dotyczące kwestii bezpieczeństwa. Trudno nie zadać sobie pytania: przed czym w zasadzie w takiej sytuacji NATO miałoby Turcję chronić?
Utrata Turcji, nawet jeśli ta formalnie będzie nadal członkiem Sojuszu, byłaby dla NATO poważnym problemem. Turecka armia, w zestawieniu Global Firepower 2019, plasuje się na dziewiątym miejscu na świecie – przed armiami takich krajów NATO, jak Niemcy i Włochy, zaledwie o pozycję niżej od Wielkiej Brytanii. Pod względem liczebności licząca ok. 400 tys. żołnierzy armia jest blisko pierwszej dziesiątki największych armii świata. Potencjał militarny to jednak tylko jeden aspekt całej sprawy, drugim jest geopolityczne osłabienie pozycji NATO wobec Rosji. Wystarczy życzliwa neutralność Turcji wobec Rosji, by Moskwa mogła, jeśli chodzi o potencjalny konflikt z Sojuszem, skupić się wyłącznie na flance wschodniej NATO (co jest złą informacją m.in. dla Polski), w dodatku zdobywając dobrą pozycję wyjściową do zagrożenia południu Europy. Przyjazna Turcja, przy jednoczesnych dobrych relacjach Moskwy z Teheranem, oznacza również, że byłe kaukaskie republiki ZSRR są skazywane na ułożenie sobie relacji z Rosją na warunkach Moskwy. Wyraźnie pokazuje to, że nie tylko Turcja, ale również Rosja czerpie istotne korzyści ze zbliżenia obu państw.
autor zdjęć: mil.ru
komentarze