Wietnamscy partyzanci zaatakowali oddział Tunezyjczyków jakieś półtora kilometra od naszego obozu. Chłopacy wyskakiwali, tak jak stali – boso, w slipach – i biegli na pomoc. Tunezyjczycy krzyczeli dobijani maczetami – o krwawej wojnie w Indochinach mówi Zygmunt Jatczak, żołnierz Kedywu i powstaniec warszawski, odznaczony w tym roku francuską Legią Honorową.
Zygmunt Jatczak razem z kolegą obsugującym Brena, Legia Cudzoziemska.
Po kapitulacji powstania warszawskiego trafił Pan do obozów jenieckich w Niemczech. Kiedy skończyła się wojna, nie wrócił Pan do kraju, lecz zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Co zdecydowało o podpisaniu kontraktu z Legią?
Proszę pana, po pierwsze, ja odmówiłem powrotu do Polski, na piśmie. Alianci na terenie Niemiec namawiali nas: „Wracajcie do kraju, tam macie wolny kraj”. Ale mój ociec, policjant, wcześniej służył w armii rosyjskiej i opowiadał nam, co komuniści robili w Rosji po rewolucji. Ojciec obawiał się nie tyle wojny, ile rewolucji. Ciągle przestrzegał mamę przed rewolucją w Warszawie, mówił, że komunizm się w niej zakorzenił bardzo i trzeba będzie uciekać… Podsłuchiwałem rozmowy rodziców i też na komunizm byłem uczulony.
Po drugie, jak wspominałem, byłem przekonany, że nie mam już rodziny, że nikt z moich bliskich nie przeżył powstania. Odmówiłem powrotu do kraju, a komuniści odebrali mi obywatelstwo. Była jeszcze jedna kwestia. Po zakończeniu służby w oddziałach wartowniczych alianci proponowali, byśmy my, Polacy, jeśli nie chcemy wracać, szukali sobie pracy u Niemców. A ja nie chciałem pracować u tych, przeciw którym nie tak dawno walczyłem!Postanowiłem więc wstąpić do Legii Cudzoziemskiej.
Moją ostatnią placówką policyjną była kompania wartownicza w Moringen i stąd w czerwcu 1947 roku poszedłem do Legii Cudzoziemskiej. Z tej kompanii do Legii zgłosiło się nas czterech, ale tylko ja włożyłem mundur legionisty. Tamci wycofali się po tym, jak usłyszeli, że będą musieli jechać na wojnę – albo na Madagaskar, albo do Indochin. Zresztą jednego z nich badał polski lekarz mieszkający we Francji i odradził mu służbę w Legii ze względu na wojnę w Indochinach. Wpisał mu nawet w książeczkę: „Niezdolny do służby wojskowej”. Ja się nie wycofałem!Moja służba w Legii zaczęła się w Koblencji, tam był punkt werbunkowy, potem przenieśli nas do Landau we francuskiej strefie okupacyjnej. Następnie były placówki w Strasburgu, Marsylii, Oranie, Sidi Bel Abbes, Saidzie. A z Saidu znowu do Sidi Bel Abbes i do Mers-El-Kebir w Oranie, skąd popłynęliśmy do Indochin.
Niektórzy historycy podkreślają, że w Legii służyło dużo weteranów Waffen-SS i podległych jej kolaboracyjnych formacji. Czy zdarzyło się Panu spotkać tych, przeciw którym walczył Pan w powstaniu?
Nie, żadnych weteranów z SS w Legii nie było, za duży był odsiew ochotników. Francuzi prowadzili naprawdę skrupulatną weryfikację. Ja nawet musiałem pokazać na mapie ulicę Żytnią, gdzie mieszkałem w Warszawie. Ci Niemcy, z którymi miałem w Legii do czynienia, to byli młodzi ludzie, w większości nieobjęci poborem do wojska w czasie wojny. Zdarzali się jeńcy z Wehrmachtu, którzy we francuskich obozach przeszli naprawdę ciężką niewolę i woleli zgłosić akces do Legii, niż męczyć się za drutami. Byli też Francuzi, którzy podszywali się pod Belgów lub Szwajcarów, bo obywatelom francuskim nie wolno było służyć w Legii. Ja zapamiętałem trzy takie osoby. Jedna z nich prawdopodobnie była w Charlemagne – legionie, który walczył po stronie Niemców w Rosji.
W publikacjach i wspomnieniach często się pisze, że jeśli udowodniono komuś służbę w tym francuskim legionie, stawał przed plutonem egzekucyjnym.
O tak, pamiętam jeszcze z Marsylii, jak policja przyjeżdżała i zabierała różnych rekrutów z Fortu San Nicola, gdzie stacjonowaliśmy. W czasie rekrutacji przesiew był olbrzymi i nikt z wytatuowanym SS pod ramieniem do Legii nie trafiał. Tak przynajmniej było w mojej jednostce. Ale zaznaczę od razu, że w Legii było duże koleżeństwo, narodowość czy rasa naprawdę schodziły na dalszy plan. Z Legii także bardzo szybko eliminowano, nazwijmy to po imieniu, wszelkich psychopatów. Ja pamiętam dwa takie przypadki: Portugalczyka kaleczącego ciała zastrzelonych partyzantów wietnamskich i Rosjanina, który w przypływie szału był zdolny strzelać nie tylko do nieprzyjaciela, ale też do swoich. Obydwaj bardzo szybko zostali wyrzuceni. Legia Cudzoziemska była i jest bardzo dobrym wojskiem, proszę mi wierzyć – bandyci czy kryminaliści są złymi żołnierzami.
My w Legii wszyscy byliśmy młodzi, po służbie chcieliśmy się tylko dobrze bawić. Już w Indochinach często jeździliśmy do Sajgonu, czasami na tydzień lub dwa tygodnie urlopu. W Sajgonie, wówczas pięknym mieście, miałem dziewczynę, która twierdziła, że pochodzi z książęcego rodu. To była bardzo inteligentna kobieta, zresztą mężatka, którą porzucił francuski oficer po wyjeździe do Francji.
Czy dużo Polaków służyło z Panem w Legii?
Spotkałem kilku z Francji, z jeszcze przedwojennej emigracji, ale oni nawet nie chcieli mówić ze mną po polsku… Szybko dałem sobie z nimi spokój. Był jeden młody chłopak na unitarce w Afryce, niestety nie pamiętam już jego nazwiska, który mówił, że w Polsce walczył w partyzantce, w Narodowych Siłach Zbrojnych. Razem płynęliśmy do Sajgonu po ośmiu miesiącach szkolenia, ale niestety, on dostał przydział na północ Wietnamu i tam prawdopodobnie zginął. Ja w marcu 1948 roku trafiłem na południe – w Sajgonie otrzymałem przydział do 13 Półbrygady Legii Cudzoziemskiej (13 DBLE) i skierowano mnie do Hoc Mon, gdzie stał I Batalion pułkownika Rossiego. Tutaj otrzymałem przydział do 3 kompanii porucznika Laffonta, z którą znalazłem się na najdalej wysuniętym na południe punkcie na mapie Wietnamu – na cyplu Ca Mau.
Czy zapamiętał Pan ze swej służby w Legii przypadki dezercji? Czy rzeczywiście Legia tak bezwzględnie ścigała dezerterów?
Tak, pamiętam taki przypadek z Hiszpanami. Jak się później okazało, ci ludzie chcieli się przedostać do partyzantki wietnamskiej. W sumie uciekło z naszej kompanii trzech Hiszpanów. Zaczęło się od dwóch. To było w Ca Mau, gdzie obsadzaliśmy cztery posterunki – łącznie było 92 legionistów. Byliśmy „kroplą w morzu nieprzyjaciela”. Co noc musieliśmy stać na wartach, brakowało ludzi na zmiany. W Ca Mau był most, przy którym mieliśmy wieżę obserwacyjną i posterunek, liczący może 15 żołnierzy. Między nimi było dwóch Hiszpanów, którzy któregoś wieczoru urządzili corridę. To znaczy jeden udawał torreadora, a drugi byka. I tak biegali przed tym posterunkiem, aż pobiegli i nie wrócili. Trzeci Hiszpan był sierżantem i dowódcą środkowego posterunku nad rzeką. Miał kochankę Wietnamkę. Którejś nocy zaproponował wartownikowi: „Idź spać, ja popilnuję za ciebie”. Kiedy żołnierze wstali rano, nie było ani ich dowódcy, ani erkaemu. Został tylko cekaem, bo sierżant nie zdołał odkręcić go od podstawy i załadować na sampan swej narzeczonej, która podpłynęła do niego w nocy.
Pamiętam, że kiedyś schwytano dezertera, który chyba był z naszej kompanii, bo oficerowie szukali u nas ochotników do plutonu egzekucyjnego (na wojnie za dezercję groziła kara śmierci). Nie wiem, kim byli ci, co się zgłosili, ale pojechali go rozstrzeliwać do Sajgonu. W Indochinach bardzo rzadko ktoś uciekał. Częściej zdarzało się to w Afryce. Pamiętam, że w Saidzie pewien Latynos zdezerterował do hiszpańskiego Maroka. A Arabowie tylko czekali na taką okazję, bo za każdego dezertera otrzymywali wysokie wynagrodzenie. Po schwytaniu delikwent dostawał niezły wycisk gumowymi pałkami. Ale w biciu nigdy nie uczestniczyli legioniści, tylko kadra – podoficerowie.
Pan podpisał kontrakt na pięć lat?
Tak, podpisywało się kontrakt na pięć lat i później można go było przedłużyć, ale ja nie tego chciałem. Jak się angażowałem do Legii, to z myślą, że dłużej niż pięć lat nie będę służył. Chciałem później już rozpocząć normalne życie, założyć rodzinę, mieć dom.
Jak wyglądała sytuacja na pańskiej placówce?
Tak jak mówiłem, nasz oddział służył w Ca Mau, na samym cyplu Wietnamu. Proszę pana – błoto, błoto i miejsce zapomniane przez Boga. Samolot przylatywał z pocztą raz w miesiącu. A nas było 92 żołnierzy otoczonych Viet Minchem. Tak jak panu wspominałem, mieliśmy tylko kilka posterunków. Później staliśmy na północ od Sajgonu, w Planie de Joncs (dolina trzcin) – to był matecznik Viet Minchu. Tam zaczęły się patrole, po cztery dni brodziło się w bagnach. Spaliśmy praktycznie wśród partyzantów. Co noc do nas przychodzili. O 12.00 w nocy trąbki zaczynały grać ze wszystkich stron i zaczynało się nawoływanie: „Chodźcie do nas! Chodźcie do nas!”, a kobiety krzyczały: „Legioniści, jak nie pękacie, to chodźcie sobie strzelić numerek”. To był „dobry numerek”, proszę pana… Słyszało się, jak się bambus kruszy, jak podchodzą, a tutaj strzelać nie wolno. Oni celowo nas prowokowali, żebyśmy się wystrzelali z amunicji. Wiedzieli, ile jej mamy. Żołnierz nie weźmie więcej niż 150 sztuk. Często też ostrzeliwali nas z moździerzy. I potrafili tak młócić w nas całą noc. Było wśród nich także wielu Japończyków, żołnierzy, którzy zostali w Wietnamie po wojnie. Poznawaliśmy ich broń po charakterystycznych odgłosach strzałów. W dżungli nigdy nie założyłem hełmu na głowę, bo chciałem słyszeć, skąd padają strzały. Budzę się któregoś ranka (spaliśmy pod gołym niebem tak jak kto stał – ja akurat w dołku obok naszego moździerza) i widzę jakieś 20 cm od głowy wbity w ziemię odłamek pocisku moździerzowego. Rzeczywiście, w nocy Wietnamczycy prowadzili ostrzał naszego obozowiska i słyszałem, jak coś pacnęło obok mnie, ale nie ruszałem się z miejsca. Dopiero rano okazało się, jak niewiele mi brakowało na tamten świat…
Mieliście duże straty wśród legionistów?
Od czasu do czasu ktoś zginął albo był ranny. Służba była uciążliwa, najczęściej żołnierze ginęli na patrolach, w zasadzkach. Partyzanci bardzo często zaminowywali też szlaki, no i już wtedy mieli sieć tuneli, którymi nas niepostrzeżenie podchodzili. Pamiętam, jak w Cu-Chi, tam gdzie później Amerykanie dostali ostre lanie, Wietnamczycy zmasakrowali nasz tunezyjski oddział. Najpierw zaatakowali oddalony o kilka kilometrów posterunek, więc dowódca, francuski oficer, załadował swoich ludzi na dwa samochody pancerne z armatami Canon kalibru 40 mm. Na drodze partyzanci pierwszy wóz przepuścili, a drugi wysadzili w powietrze, następnie wycięli w pień całą załogę – maczetami i nożami. To było od nas jakieś półtora kilometra, więc chłopaki wyskakiwali, tak jak stali – boso, w slipach – i biegli na pomoc, bo Tunezyjczycy krzyczeli, dobijani maczetami i przygnieceni przez wywrócony samochód i armatę. To była, proszę pana, masakra. Jak później przywieźli ich ciała, to widok był wstrząsający – poobcinane głowy, wnętrzności na wierzchu, straszne… A najgorzej, jak Wietnamczycy schwytali któregoś ze służących u nas Kambodżan. Od razu obcinali mu głowę. Później oglądaliśmy te głowy pozasadzane na tyczkach wbitych nad rzeką.
Kiedyś pilnowałem jeńców, którzy maczetami wycinali bambusy wokół drogi. Siedziałem w cieniu z karabinem i książką na kolanach, gdy w pewnej chwili podszedł do mnie jeden z jeńców z prośbą, że chce za potrzebą na stronę. Ja nawet nie podniosłem głowy znad książki, tylko kiwnąłem, że się zgadzam. Nagle z pobliskiej wieży strażniczej słyszę krzyk kolegi, że ten Wietnamczyk uciekł. On, proszę pana, mógł na do widzenia ściąć mi tą maczetą głowę… Znowu odezwało się moje szczęście…
Pański kontrakt z Legią skończył się we wrześniu 1952 roku. Co Pana skłoniło do powrotu do kraju kilka lat później – w roku 1959?
Po pierwsze, dowiedziałem się, że moja rodzina przeżyła wojnę, a po drugie, tęskniłem do Polski. We Francji czułem się jednak obco, chociaż w Legii usilnie mnie namawiano, bym przedłużył kontrakt i poszedł do szkoły oficerskiej. Francuzi dziwili się, czemu nie składam podania o naturalizację. „Z pańskimi odznaczeniami to będzie formalność” – mówili. Ja odpowiadałem, że jak się ożenię z Francuską, wtedy napiszę, ale serce zdecydowało inaczej – zakochałem się w Polce, mojej przyszłej żonie. Moja rodzina jeszcze we Francji załatwiła mi przywrócenie polskiego obywatelstwa (od 1947 roku byłem bezpaństwowcem).
Byłem tak zakochany, że po powrocie do Polski dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, co tutaj się dzieje. Od razu powiedziano mi, że w Warszawie nie będę mógł mieszkać, dlatego znalazłem się w Olsztynku. Długie lata miałem telefon na podsłuchu, a w pracy nie było mowy o awansie. Zresztą tak się ułożyło, że moim szefem był były ubek, więc na nic dobrego nie mogłem liczyć. Nawet książki, które wysyłano do mnie z Zachodu, były niszczone. I tak przez wiele lat… Pamiętam też, jak chciano mnie wykreślić ze ZBOWiD-u za, jak napisali, „znikomą działalność kombatancką”, a ja przecież za walkę w powstaniu dostałem Krzyż Walecznych. Napisałem w tej sprawie do władz i do „Radosława”, ale nikt nie odpowiedział. Po pewnym czasie zwrócono mi jednak legitymację. Okazało się, że do członkostwa kazał mnie przywrócić wiceprzewodniczący ZBOWiD-u, który był Dąbrowszczakiem, a wie pan, wielu z nich służyło w Legii Cudzoziemskiej. I to kolejny dowód na koleżeńskość w Legii, pomimo trudnych czasów i podziałów politycznych.
W czasie powstania warszawskiego należał Pan do osobistej obstawy ppłk. Jana Mazurkiewicza „Radosława”. Czy po wojnie spotkał się Pan z „Radosławem”?
Tak, to było w Ursusie, jak nas odznaczali Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Witałem się z nim, ale on sprawiał wrażenie, jakby niewiele pamiętał. Do końca nie wiem dlaczego. Przeżycia z powstania i powojenne odbiły na nim swe piętno... Mnie ratowało w tej szarzyźnie to, że miałem cały czas kontakt z Legią. Zresztą nie zapomniano o mnie do dziś, czego dowodem jest Legia Honorowa, którą dostałem w tym roku. I artykuły w „Kepi Blanc”, gdzie piszą o mnie „bohater wojny indochińskiej”. Pamiętają, że należę do tych nielicznych żołnierzy, którzy po dwóch latach w Wietnamie zgodzili się pozostać na kolejne dwa. Takich nie było wielu, bo hasło „piekło Indochin” nie było pustosłowiem…
Brał Pan udział w dwóch tragicznych wydarzeniach XX wieku: powstaniu warszawskim i wojnie w Indochinach, które nawet w poważnych opracowaniach naukowych są często określane tym samym słowem „piekło”…
Proszę pana, przy mnie zginęło wielu ludzi. Pamiętam w powstaniu, jak na Czerniakowie dostałem postrzał w szczękę. Tam były bardzo wąskie rowy strzeleckie. Dowódca rozkazał mojemu koledze do jednego z nich wejść i strzelać z erkaemu, ale on odmówił, tłumacząc, że ma ranę postrzałową brzucha i świeży opatrunek. Ja myślę, że on stchórzył, bo ostrzał był gęsty… Porucznik machnął na niego ręką i sam wskoczył do rowu. Zdążył oddać tylko jedną serię, jak został trafiony bezpośrednio w głowę. Tylko jego zdobyczna esesmańska czapka poleciała w górę. Zacisnął palce w ziemi – koniec. Widziałem dużo takich śmierci – i w powstaniu, i w Indochinach. A ja miałem żołnierskie szczęście, że zarówno z jednego, jak i drugiego piekła wyszedłem bez większego szwanku.
Porucznik Zygmunt Jatczak (ur. 1 stycznia 1924 roku w Warszawie),żołnierz Kedywu, a następnie batalionów „Miotła” i „Czata” w powstaniu warszawskim. Po wstąpieniu do Legii Cudzoziemskiej w 1948 roku został legionistą 13 Półbrygady Legii Cudzoziemskiej, tej samej, która wraz z polską Samodzielną Brygadą Strzelców Podhalańskich odznaczyła się w walkach pod Narwikiem w 1940 roku. W szeregach brygady walczył na południu Indochin. Za udział w powstaniu i walkę w Indochinach wielokrotnie odznaczany, m.in. Krzyżem Walecznych i Medaille Militaire. 9 lipca 2017 roku Zygmunt Jatczak otrzymał najwyższy francuski order – Legią Honorową.
autor zdjęć: arch. prywatne
komentarze