Rekonstrukcje to widowiska historyczne. Oba te określenia są tak samo ważne – uważa Paweł Rozdżestwieński, prekursor nowoczesnego pokazywania historii. – Odtwarzając wydarzenia z przeszłości, chcemy zachwycić widzów, bo wtedy łatwiej jest przekazać to, o co tak naprawdę chodzi, czyli pamięć historyczną – dodaje historyk i zapalony rekonstruktor.
Od wielu lat organizuje Pan ogromne przedsięwzięcie – rekonstrukcję bitwy nad Bzurą. W ubiegłym roku był Pan m.in. współautorem historycznej oprawy pogrzebu płk. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” i inscenizacji wejścia Legionów Polskich do Warszawy w 1916 roku. Czy znajduje Pan jeszcze czas, by oglądać rekonstrukcje przygotowywane przez innych?
Paweł Rozdżestwieński: Zdarza mi się. Choć przyznam, że mam coraz mniej czasu, aby być widzem. Na pewno jestem fanem imprezy, która co roku odbywa się w Komarowie pod Zamościem. Nawiązuje ona do bitwy stoczonej 31 sierpnia 1920 roku przez 1 Dywizję Jazdy z 1 Armią Konną Siemiona Budionnego. To fascynująca rzecz. Widz ogląda profesjonalną rekonstrukcję przygotowaną z rozmachem. Bierze w niej udział ogromna liczba koni. A całość przygotowują ludzie, którzy nie dysponują właściwie żadnym budżetem, ale poświęcają się przedsięwzięciu bez reszty. Ten przykład pokazuje, jak dzięki lokalnemu entuzjazmowi można ożywić wydarzenia historyczne.
Dużym fenomenem jest także rekonstrukcja w twierdzy Boyen w Giżycku. To jedyna impreza w Polsce, gdy z zebranych pieniędzy organizatorzy mogą pokryć koszty. Dla środowiska rekonstruktorów to ważne, bo pokazuje, że poziom tego typu widowisk jest już na tyle wysoki, że widzowie są gotowi zapłacić za bilety.
Profesjonalnie przygotowanych wydarzeń jest wiele, ale też wiele jest słabych. W tym przypadku entuzjazmem próbuje się nadrabiać braki warsztatowe. Obserwując scenę od 15 lat, widzę, że jest tak jak w kinie: klasa A, B i niestety produkty klasy C. Nie uprzedzam się jednak do tych najsłabszych, bo powinno się je oceniać na przestrzeni lat. Jeżeli z imprezy na imprezę widać, że jest coraz lepiej, to trzeba chwalić i trzymać kciuki. Gorzej z tymi, którzy zatrzymali się na niskim poziomie i po prostu obrażają widza.
Jakimi kryteriami posługuje się Pan, oceniając, czy rekonstrukcja jest dobra czy zła?
Mam tylko dwa kryteria – duża atrakcyjność dla widza i zgodność historyczna. Próba połączenia tych dwóch wymagań wcale nie jest łatwa. Trzeba się starać, by widowisko nie było nudne, lecz także, by gra i odtworzone wydarzenia były przygotowane starannie. Nie chcę sprowadzać oceny rekonstrukcji do rozważań, czy jeden z uczestników miał poprawnie zapięty chlebak czy też nie. Jak najwierniejsze odwzorowanie realiów jest oczywiście ważne, ale pewne uproszczenia, które nie umniejszają atrakcyjności widowiska, są niezbędne.
Gdy oglądam pokazy grup rekonstrukcyjnych, mam czasami wrażenie, że są one przygotowywane wyłącznie dla samych rekonstruktorów, że organizatorzy tak się zapamiętali w swojej fascynacji, że zapominają o widzu.
Korzenie współczesnych rekonstrukcji sięgają antycznych walk gladiatorów i średniowiecznych widowisk, które odbywały się pod murami zamków. Przyjeżdżała trupa teatralna, przebierała się w kostiumy i odgrywała jakieś wydarzenie historyczne. Bawiła w ten sposób okolicznych mieszkańców.
Część rekonstruktorów jest jednak przekonana, że ważniejsze jest oddanie czci. Wynika to z ich podejścia do historii. Nie krytykuję tego, bo ma to swój wymierny, pozytywny aspekt. Członkowie tych grup troszczą się jednocześnie o cmentarze i pomniki, przywracają pamięć o czynie zbrojnym i postaciach z polskich dziejów. Nie wolno jednak zapominać o tym, że widz odbiera widowisko zmysłami. Gdybyśmy w teatrze wystawili pięknie ubranych artystów i kazali im stać na baczność na scenie, to nikt nie chciałby tego oglądać. W widowisku liczą się emocje, akcja, by widz mógł zaangażować się w pokaz i nim zachwycić. W ten sposób łatwiej przekazać to, o co tak naprawdę chodzi, czyli pamięć historyczną.
Dla mnie najważniejsze jest widowisko, które zachwyca ludzi. Zgrany, dobrze umundurowany oddział, ciekawy scenariusz bitwy, tabun galopujących koni, wybuchy i wystrzały, to daje szansę wyobrazić sobie wydarzenia z przeszłości.
W tym momencie odezwą się pewni ci, którzy uważają, że nie powinno się krytykować, bo może to studzić zapał ludzi, którym nie wszystko się udaje, ale zależy im, by oddać hołd bohaterom.
Znam takie podejście, że nie można oceniać tych, którzy stoją pod pomnikiem i wydaje im się, że z tego powodu robią coś ważnego. Tymczasem w tym uniesieniu nie widzą, że bywają śmieszni, bo strój nie taki, broń pomylona, wszystko z tektury. W środowisku nazywamy takie osoby „muminkami” i niestety jest ich wiele. Często widzę, że ładunek emocjonalny, który skłania młodych ludzi do zainteresowania się historią, oraz żywe emocje, które wywołuje ona w ich młodych sercach, przesłaniają dążenie do profesjonalizmu. Zapominają, że rekonstrukcja to przede wszystkim widowisko historyczne. I oba te określenia są tu tak samo ważne.
Czy wszystko powinno być rekonstruowane? Pamiętam kilka wydarzeń, które wywołały we mnie mieszane uczucia. Weźmy choćby rekonstrukcję zamachu na Jana Pawła II, inscenizację napadu UPA na wołyńską wieś i rzezi jej mieszkańców czy replikę fragmentu kanału ściekowego w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Rekonstrukcje zawsze są przenośnią i pokazują tylko fragment rzeczywistości. A skoro zakładamy uproszczenia, to musimy liczyć się z tym, że pewnych emocji nie uda nam się oddać. Wyrwane z kontekstu mogą wywołać niesmak albo śmieszność. Na przykład rekonstrukcja w kościele – niestety taka była – która miała być hołdem dla papieża i przypomnieniem tragicznych wydarzeń. Ktoś jednak nie stanął na wysokości zadania.
Rekonstrukcja łapanki w getcie? Rzeź wołyńska? Pacyfikacja? Może i zamiar szczery, ale nie podjąłbym tematu. Wiele lat temu jeden z kombatantów, rtm Zygmunt Augustowski, niezbyt przychylny idei rekonstrukcji, powiedział mi: „Niech Pan pamięta, że nie jest Pan prawdziwym ułanem i jeżeli już robi Pan te swoje przebieranki, to lepiej, aby był to dobry dramat niż słaba operetka”. Zapamiętałem.
Kilka lat temu brałem udział w nocnej rekonstrukcji w Łowiczu. W czasie II wojny światowej Niemcy rozstrzelali tam grupę harcerzy, którzy walczyli w obronie miasta. Jak to pokazać? Wymyśliliśmy, by z bramy w kierunku publiczności świecił bardzo mocny reflektor. Grupa harcerzy odegrała scenkę walki z Niemcami i skryła się w tej rozświetlonej bramie. Wtedy widzowie usłyszeli tylko długą serię z karabinu. Widziałem, że zrobiło to ogromne wrażenie. To niedopowiedzenie było kluczem do sukcesu.
Wspomniał Pan o „przebierankach”. Nie obawia się Pan, że rekonstrukcje trywializują historię, spychając na przykład tragiczne wydarzenia z przeszłości gdzieś w sferę popkultury?
Rekonstrukcje przez swoją widowiskowość przesłoniły wiele innych działań i pomysłów na przypominanie historii. W efekcie ludzie ze stowarzyszeń czy nieformalnych grup miłośników przeszłości, którzy mozolnie pracują na polu upamiętniania bohaterów, nie są w stanie przebić się ze swoimi pomysłami. Uwagę widzów przykuwają bowiem czołgi, galopujące konie czy też wybuchy. To prawda, przy takiej masie imprez istnieje ryzyko sprowadzenia wydarzeń historycznych do poziomu słabej jakości popkultury. W rekonstrukcje jest jednak wpisany mechanizm zabezpieczający. Jest nim dbałość o historyczne szczegóły. To wymaga pracy, poznania epoki i przedstawianych wydarzeń. I jestem pewien, że właśnie wysiłek włożony w przygotowanie takiego wydarzenia nie pozwoli sprowadzić go do banału, prostej rozrywki. Bo uczestnicy rekonstrukcji będą doskonale wiedzieć, co odtwarzają, dlaczego i jakie uproszczenia mogą zastosować.
Paweł Rozdżestwieński to historyk, publicysta, rekonstruktor historyczny, dyrektor Muzeum Ziemi Sochaczewskiej i Pola Bitwy nad Bzurą. Przygotowuje pracę doktorską w Polskiej Akademii Nauk, temat: umundurowanie żołnierzy Wojska Polskiego w czasach II RP. Jest także współtwórcą internetowego portalu dla środowiska rekonstruktorów – www.dobroni.pl.
autor zdjęć: Dorota Solarek
komentarze