Ciężkie, uzbrojone i opancerzone śmigłowce Mi-24 są przez pilotów nazywane latającymi czołgami. 12-tonowe maszyny od 35 lat służą żołnierzom pruszczańskiej jednostki. Były z nimi w Iraku i Afganistanie, gdzie sprawdziły się w ekstremalnych warunkach, choć nie wszyscy wierzyli w to, że dadzą radę. Dziś w jednostce znajduje się 12 śmigłowców.
Mi-24 są w Pruszczu od 35 lat, a lotnicy odpierają zarzuty, że są już za stare, by latać i skutecznie służyć. – Śmigłowce to nie samochody, które już po kilkunastu latach nie nadają się do bezpiecznej jazdy. Mi-24 są regularnie serwisowane, każda część ma swoją określoną żywotność, jeśli jej „termin przydatności” się kończy, jest wymieniana na nową – wyjaśnia ppłk Witold Wilk, pilot z wieloletnim doświadczeniem, weteran misji w Iraku i Afganistanie, inspektor bezpieczeństwa lotów w 49 Bazie Lotniczej.
W Bazie w Pruszczu Gdańskim znajduje się obecnie 12 Mi-24. – Służą do wsparcia wojsk lądowych, mogą niszczyć czołgi i zwalczać desant przeciwnika – mówi mjr Rafał Myrcik, rzecznik prasowy jednostki. – Ponadto można ich używać do ratowania i ewakuacji załóg znajdujących się w niebezpieczeństwie czy transportowania rannych i chorych ze strefy przyfrontowej i z miejsc trudno dostępnych.
Mi-24, czyli jak modernizowano polskie lotnictwo
Zakup śmigłowców Mi-24 był jednym z elementów modernizacji armii, którą przeprowadzał polski rząd w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Polska do momentu przemian ustrojowych na przełomie lat 80. i 90. kupiła 32 wiropłaty.
Pierwsze pojawiły się w Leźnicy, w 37 Pułku Śmigłowców Transportowych, w 1978 roku. Przez kilkanaście miesięcy nie były jednak używane, ponieważ ich załogi dopiero się szkoliły. Jednym z siedmiu pilotów, którzy jako pierwsi zostali wysłani na kurs do Frunze w Kirgistanie (tak do 1991 roku nazywała się stolica tego kraju, dziś miasto nazywa się Biszkek) był kpt. rez. pil. Stanisław Florczak. – Miałem wówczas zaledwie 30 lat i niczego się nie bałem, możliwość latania Mi-24 to był dla mnie powód do dumy. Wszyscy nam zazdrościli tego wyróżnienia – wspominał podczas spotkania z okazji 35-lecia śmigłowców Mi-24 w Pruszczu Gdańskim pilot.
Film: Michał Niwicz, Ewa Korsak / polska-zbrojna.pl
We Frunze Rosjanie szkolili pilotów z całego świata. Polscy lotnicy, którzy zostali wytypowani do pilotowania Mi-24, musieli być doświadczeni. – Miałem na swoim koncie 1100 godzin spędzonych w powietrzu. Inni minimum 800 – wyjaśnia kpt. rez. pil. Florczak.
Po trzymiesięcznym szkoleniu Polacy wrócili do kraju. Wraz z nimi rosyjski instruktor. – Był z nami dwa lata. Nazywał się Gorionow, ale mówiliśmy o nim „Żenia”. Pomagał nam, szkolił nas i dawał kolejne uprawnienia – opowiada Florczak.
W 1981 roku zdecydowano, że powstanie 8 Eskadra Śmigłowców Szturmowych, która podlegać będzie 49 Pułkowi Śmigłowców Bojowych (dzisiejsza 49 Baza Lotnicza). W jej skład weszli piloci i technicy przeszkoleni w Kirgistanie oraz oczywiście Mi-24. Tak zaczęła się historia stacjonowania tych maszyn w Pruszczu Gdańskim. Po 35 latach od tego wydarzenia w 49 Bazie Lotniczej spotkali się byli i obecni piloci tych maszyn, technicy oraz miłośnicy Mi-24. Wspominali m.in. pierwsze zadania na śmigłowcach. Jedno z nich polegało na zrzuceniu z Mi-24 bomb, które miały zniszczyć zator lodowy na Wiśle. – Nie udało się, bo zorientowano się, że w pobliżu biegnie rurociąg Przyjaźń. Nie chcieli go uszkodzić, bomby spadły nie w to miejsce, co trzeba i operacja nie powiodła się – wspominali piloci.
Kolejne śmigłowce dotarły do Pruszcza w latach 90. Polska armia otrzymała wówczas od Niemiec 18 maszyn Mi-24. Nie były nowe, więc dwa śmigłowce zostały rozebrane na części, a do służby wcielono 16 egzemplarzy.
Irak – niepewne początki
Polskie Mi-24 zostały wysłane do Iraku w czasie trzeciej zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Nieoficjalnie mówiono, że śmigłowce zostaną już w Iraku. Nie wierzono, że radzieckie maszyny mogą tam sobie poradzić.
– To była nasza pierwsza zagraniczna misja. Do naszych zadań należało patrolowanie i zabezpieczanie konwojów z powietrza – mówi ppłk pil. Witold Wilk. Lotnicy są zgodni: największa trudność tej misji polegała na tym, że była pierwsza. Piloci nie do końca wiedzieli, z czym będą mieli do czynienia. – Ten brak doświadczenia i informacji nie napawał nas optymizmem. Pytaliśmy o rady naszych starszych kolegów, którzy szkolili się w Kirgistanie z Rosjanami, a oni przecież na tych maszynach byli na wojnie w Afganistanie. No ale Irak to nie Afganistan… – wspomina ppłk pil. Wilk.
Piloci z Pruszcza latali z Mi-24 do Iraku na przemian z lotnikami z Inowrocławia. Spędzali tam po dwie zmiany. Lotnicy z 49 Bazy byli tam od 2004 do 2008 roku.
Wielką bolączką pilotów były wyjątkowo wysokie temperatury. Gdy śmigłowiec zostawał na płycie lądowiska nagrzewał się tak mocno, że można go było dotykać wyłącznie w rękawiczkach. Topiły się plastikowe części wewnątrz maszyny. – Ogromną zaletą Mi-24 jest klimatyzacja, ale nie można jej uruchomić już w chwili startu. Zanim więc zaczęła działać, załoga czuła się jak w piekarniku. A trzeba pamiętać, że mieliśmy na sobie nie tylko mundury, ale też kamizelki kuloodporne oraz sprzęt – razem jakieś 20 kilogramów – opowiada pilot. Bywało, że prace ze śmigłowcem odbywały się nocą, bo tak było łatwiej funkcjonować.
Technicy mieli w Iraku mnóstwo roboty. – Wszędzie był drobny, niemal jak mąka, pył. Osiadał na częściach śmigłowca, więc niektóre z nich szybciej się zużywały niż w kraju. Technicy zdobyli więc dużą wiedzę o tym, jak ten sprzęt i jego części reagują na taki klimat, na zapylenie – mówi pilot.
Afganistan: odstraszyć wroga
Podpułkownik Wilk z Mi-24 był również w Afganistanie. – To było dla nas niesamowicie bogate doświadczenie. Olbrzymia satysfakcja, że udało nam się wykonać zadania, ale też duma, że chroniliśmy naszych żołnierzy – przyznaje pilot. Do zadań załóg śmigłowców należało wówczas patrolowanie, ale i ochranianie m.in. polskich żołnierzy z powietrza. Mi-24 odstraszały talibów, były nawet przez nich nazywane „diabelskimi rydwanami”. – O tym, że ten wielki śmigłowiec budził strach, przekonywaliśmy się na własne oczy. Kiedy ochranialiśmy konwój i lecieliśmy nad nim, ustawał ogień kierowany przez talibów, gdy na chwilę znikaliśmy, by zatankować, znowu się pojawiał – mówi ppłk pil. Wilk.
W Afganistanie jednym z problemów, z którymi musieli zmagać się polscy piloci, była wysokość, na której zbudowano polskie bazy. – Okazywało się, że moc silników, które miały Mi-24, była za mała. Ze względu na to, że była ona nieadekwatna do wysokości, na jakiej się znajdowaliśmy (ponad 2 tysiące metrów nad poziomem morza), musieliśmy mieć pas do startów. Więc startowaliśmy niemal jak samoloty – mówi pilot.
Mi-24 po raz pierwszy pojawiły się w Afganistanie na trzeciej zmianie PKW w 2008 roku. Wtedy poleciały tam 4 śmigłowce, potem kolejne dwa. Łącznie przez cały czas trwania misji PKW Afganistan z żołnierzami służyło tam 13 Mi-24. Ostatnie wróciły do Polski w czerwcu 2014 roku.
Śmigłowce z Pruszcza są na stałe uzbrojone w karabin maszynowy JakB-12,7 mm, 4 wyrzutnie pocisków kierowanych 9M17P i 4 kasety z pociskami zakłócającymi 26 mm (ASO-2W). Można do nich podwiesić m.in. zasobniki UB-32 z rakietami S-5 czy bomby.
Śmigłowiec nie należy do najmniejszych. Ma niemal 4 metry wysokości i 22 metry długości. Waży prawie 12 ton. Średnica śmigła wynosi 17,5 metra. Maksymalna prędkość śmigłowca wynosi 335 km/h, ale standardowo porusza się ok 280 km/h. Charakterystyczną cechą śmigłowca jest możliwość przewozu ośmiu żołnierzy w części transportowej.
Mi-24 został zaprojektowany w ZSRR w sierpniu 1968 roku. Zespołem, który nad nim pracował kierował Michał Mil, radziecki konstruktor lotniczy. Prototyp śmigłowca był gotowy rok później. Pierwszy lot odbył się we wrześniu 1969 roku.
autor zdjęć: Michał Niwicz, Bartosz Bera / rbsphotos.com
komentarze