Z Agnieszką Bogucką o ostatnim liście „Gryfa”, jego pracy w wywiadzie i entuzjazmie młodych rozmawia Małgorzata Schwarzgruber.
Jak to się stało, że gen. Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf” wrócił do Polski?
Po przejściu na emeryturę w 1985 roku „Gryf” pracował dorywczo jako tłumacz w ambasadzie brytyjskiej w Bonn i brytyjskim konsulacie w Kolonii. Nie miał wówczas kontaktów z naszą ambasadą. Jego pierwsze spotkanie z polską placówką dyplomatyczną miało miejsce w 1993 roku w Kolonii. Odebrał wówczas przysłane z Polski odznaczenie – Warszawski Krzyż Powstańczy. Od tego czasu rozpoczęły się intensywne kontakty „Gryfa” ze środowiskiem polonijnym. W 2000 roku otrzymał kolejne odznaczenie – krzyż Polonia Restituta. Konsul generalny Elżbieta Sobótka zorganizowała na jego cześć duże przyjęcie i zaprosiła go do Warszawy na obchody rocznicy powstania warszawskiego. Nie chciał jednak jechać.
Dlaczego?
Trzeba pamiętać, że w okresie powojennym w Polsce Ludowej był uznany za persona non grata, tym bardziej że już w 1939 roku został aresztowany przez NKWD i dostał wyrok śmierci. Śledził dochodzące z kraju wiadomości o procesach i prześladowaniach jego kolegów oraz o wydawanych wyrokach śmierci, z których wiele wykonano.
Przez lata pracował w wywiadzie. Niewiele mówił na ten temat, twierdził, że obowiązuje go tajemnica wojskowa, ale miałam okazję zobaczyć, w jaki sposób traktują go Brytyjczycy i Amerykanie – jak wybitną postać, zasłużoną w walce wywiadów.
Bał się o życie?
Komunistyczne służby kilka razy organizowały na „Gryfa” zamachy, na szczęście nieudane. W Wiedniu ostrzelano samochód, którym jechał. W Berlinie Zachodnim próbowano go wciągnąć do jadącego auta oraz zastrzelić z przejeżdżającego.
Jak udało się go przekonać do przyjazdu do Polski?
W 2002 roku napisałam do „Gryfa” list, w którym przekonywałam go do przyjazdu. Pisałam, że jest jednym ze strażników pamięci o powstaniu warszawskim, która zaginie, jeśli nam jej nie przekaże. List musiał go poruszyć, bo zadzwonił do mnie zaskoczony, że kogoś w Polsce interesuje jego postać. Zdecydował się przyjechać. Pod koniec lipca roku 2002 roku wylądował na Okęciu. Spędził w Warszawie cztery dni, wziął udział w obchodach 58. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Prosił, żeby go zawieźć na ulicę Marszałkowską 113, gdzie mieszkał przed wojną. Wspominał, że kamienica jeszcze stała, gdy wychodził z powstania. Okazało się, że zmieniono numerację, a dom został zburzony, gdy budowano Pałac Kultury i Nauki. Rozczarował go wygląd miasta. Zapamiętał Warszawę przedwojenną, mówił, że nie odzyskała już dawnej piękności. Podczas tego pobytu spotkał się także z harcerzami z drużyny Parasol. Był zaskoczony tym, jak entuzjastycznie go przyjęli. Myślę, że to spotkanie miało wpływ na jego decyzję o powrocie do kraju. Miał wówczas 82 lata.
Dwa lata później zamieszkał w Polsce na stałe. Od czasu gdy 5 października 1944 roku, po kapitulacji powstania warszawskiego, opuścił Warszawę bydlęcym wagonem z napisem „8 koni lub krów”, minęło 58 lat. Jak się odnalazł?
Zobaczył, że wielu ludzi interesują jego przeżycia. Zapraszano go na spotkania z harcerzami, studentami, żołnierzami. Był wspaniałym mówcą, gawędziarzem. Poczuł się jak w domu. „36 razy zmieniałem mieszkania, ale to w Warszawie będzie już ostatnie”, powiedział. W sercu został Polakiem i tęsknił za Polską.
Dużo problemów było ze sformalizowaniem pobytu „Gryfa” w ojczyźnie. Nie miał dokumentów. Żeby mógł otrzymać mieszkanie od prezydenta Warszawy, którym był wówczas Lech Kaczyński, musiałam zameldować go u siebie w domu.
Bogaty jest życiorys „Gryfa”: udział w wojnie obronnej 1939 roku, ucieczka z sowieckiej niewoli po 17 września, obrona Pałacyku Michla w powstaniu warszawskim, a potem obóz niemiecki. Najmniej wiemy o jego powojennej działalności.
Miał duże zasługi w walce z komunizmem po II wojnie światowej. Nie o wszystkim mógł opowiedzieć, wiele mówi już sama obecność przedstawicieli ambasady brytyjskiej na uroczystościach z jego udziałem. Przez 30 lat pracował w wojskowym wywiadzie, na kierunku rosyjskim. Tropił komunistów w Niemczech, wykonywał zadania na Bliskim Wschodzie, w Jerozolimie, Sudanie, Egipcie, Iraku. Za służbę w armii brytyjskiej królowa Elżbieta II odznaczyła go w styczniu 1969 roku jednym z najwyższych angielskich odznaczeń – Orderem Imperium Brytyjskiego (The Most Excellent Order of the British Empire).
Do jakich wspomnień najczęściej sięgał generał? O co go Pani pytała?
Interesowała mnie jego działalność wywiadowcza, o czym nie zawsze chciał i mógł mówić. Wiem, że w wywiadzie brytyjskim zajmował się także wewnętrzną kontrolą agentów. W ich szeregach było sporo sowieckich szpiegów. Jednym z nich był płk George Black, który kontrolował agenturalną pracę w NRD, Polsce i Związku Sowieckim. Do 1957 roku kilkudziesięciu brytyjskich agentów wpadło w sowieckie ręce. Kiedyś po przyjęciu dla brytyjskich i amerykańskich oficerów „Gryf” źle się poczuł i po powrocie do domu dostał niemal paraliżu ciała. Badania toksykologiczne wykazały, że otrzymał silną dawkę trucizny. Uważał, że była to robota Blacka. W 1961 roku wyszło na jaw, że płk George Black od dziesięciu lat pracował dla KGB. Przez jego działania zginęło 250 brytyjskich agentów na terenie Związku Sowieckiego. „Gryf” go rozpracował.
Generał miał bliskie kontakty z młodzieżą, jeszcze zanim wrócił do kraju.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych „Gryf” służył w Wydzielonym Szwadronie Pancernym w Hamm w Niemczech jako oficer techniczny i kwatermistrz, a potem, w latach 1971–1985, pracował jako oficer do spraw bezpieczeństwa i administracyjnych oraz kwatermistrz w Windsor Boys’ School. W tym gimnazjum uczyło się 1,2 tys. uczniów, były to dzieci Anglików służących w Armii Renu. „Gryf” szkolił tam również kadetów. W 1985 roku przeszedł na emeryturę, a dwa lata później szkołę rozwiązano, gdyż większość jednostek wojskowych wchodzących w skład Armii Renu przeniesiono do Wielkiej Brytanii. Z brytyjskimi kadetami spędził 15 lat. Żartowałam, że gdyby wrócił wcześniej, pracowałby z naszymi dzieciakami.
Młodzi byli obecni w jego życiu także w Warszawie.
Jako jeden z ostatnich żołnierzy pierwszej linii w powstaniu warszawskim, dowódca kompanii szturmowej Batalionu „Parasol” oraz walk w Pałacyku Michla na Woli był dla młodych wyjątkowym autorytetem. Spotykał się z nimi do końca. Komandosi z Lublińca, którzy dziedziczą tradycje Batalionu „Parasol”, cały czas utrzymywali z nim kontakt. „Gryf” uwielbiał te spotkania. Miał ogromną wiedzę na temat polskiej historii i tradycji. Dla tych młodych ludzi był kopalnią takich wiadomości. Bywał także na uroczystościach, które oni organizowali. Mówił, że widział w nich taki sam zapał do walki i szacunek do munduru, jaki on miał w młodości. Bardzo chciał, aby komandosi mogli dostawać za misję w Afganistanie krzyż Virtuti Militari, napisał w tej sprawie list do prezydenta Andrzeja Dudy. Dom „Gryfa” był zawsze otwarty dla harcerzy i strzelców. Zależało mu, aby podzielali oni wartości, którym on był wierny przez całe życie – Bóg, honor i ojczyzna. W młodym pokoleniu upatrywał największej siły Polski.
Generał był także obecny na Facebooku.
Odpowiadał na wszystkie listy, uważał, że brak odpowiedzi jest przejawem zwykłego prostactwa. Bardzo zwracał uwagę na formę. Na święta Bożego Narodzenia wysłał kilkadziesiąt odręcznie napisanych kartek z życzeniami. Podczas Wigilii, gdy składaliśmy sobie życzenia, „Gryf” się rozczulił i przyznał, że najpiękniejsze lata swego życia spędził w Polsce, porównał ten czas do swojego dzieciństwa, gdy opiekowała się nim matka. Powiedział, że człowiek nie może być szczęśliwy na emigracji.
Jakim był człowiekiem?
O wielkiej kulturze i wrażliwości, a jednocześnie niesamowicie ciepłym. Bardzo zwracał uwagę na swój wygląd, zawsze był nienagannie ubrany. Przez 14 lat nie widziałam, żeby kogoś obraził czy zaatakował. Niektórzy odbierali to jako słabość, a to był dystans. Twierdził, że nie wolno okazywać emocji. Był człowiekiem bezkompromisowym, miał ugruntowane poglądy. Słuchał i szanował swoich rozmówców, nawet jeśli się z nimi nie zgadzał. Był świetnie zorientowany w sytuacji politycznej. Wiedział, co dzieje się w kraju i poza jego granicami. Powiedziałabym, że był człowiekiem niepodległym.
Partyzanci, którymi dowodził podczas okupacji na Lubelszczyźnie, twierdzili, że dbał o każdego żołnierza. Po II wojnie w Niemczech pozostało wielu polskich dipisów, z których potem Brytyjczycy utworzyli tzw. kompanie wartownicze, współpracujące z Armią Renu. „Gryf” opiekował się tymi ludźmi, pomagał im w znalezieniu pracy, w latach późniejszych niektórych zatrudniał w szkole w Hamm – do obsługi technicznej i w ogrodach. W podziękowaniu za taką pomoc jeden z górali ofiarował mu wyrzeźbioną przez ludowego artystę figurkę Madonny. „Gryf” bardzo lubił tę rzeźbę. Było wiele podobnych objawów wdzięczności od ludzi, którym pomógł.
Na ścianie w warszawskim mieszkaniu generała wśród wielu zdjęć i innych pamiątek wisi szczególny obrazek.
Generał był człowiekiem głębokiej wiary. Gdy w 1939 roku wyruszał na front, matka dała mu obrazek „Jezu, ufam Tobie”. Wrócił z tym obrazkiem z emigracji. Uważał, że kilka razy ocalił mu życie, m.in. gdy uciekł z niewoli sowieckiej po 17 września i podczas powstania warszawskiego, gdy został ranny w szczękę, ale kula niemieckiego snajpera nie przeszła przez potylicę.
Przez kilkanaście lat towarzyszyła mu Pani na co dzień.
Codziennie pisał dla mnie kartkę. Ostatnią napisał w środę 4 stycznia. „Moja kochana Gugusiu, sprawy do załatwienia: listy, poczta, skrzynka. Zakupy: jarzyny, papryka, kalafior, owoce, pieczywo – razowy chleb bez ziaren, dobrego gatunku. Apteka – leki z recepty. Rachunki do zapłacenia. Proszę wyślij listy. Życzę dobrego zdrowia i humoru. Janusz”. W nocy z 4 na 5 stycznia zmarł.
Agnieszka Bogucka jest przewodniczącą oddziału warszawskiego Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, przez 14 lat opiekowała się „Gryfem”.
autor zdjęć: Michał Niwicz