„Historia musi być prawdziwa”, twierdzi prof. Wojciech Narębski, żołnierz 2 Korpusu Polskiego, który od lat walczy z przekłamaniami w publikacjach dotyczących Polaków na froncie włoskim.
Ten wybitny geochemik, wieloletni pracownik naukowy Muzeum Ziemi PAN, profesor zwyczajny nauk o Ziemi, którego imieniem nazwano jeden z przylądków Wyspy Króla Jerzego na Antarktydzie, jest wyjątkowym świadkiem historii. Prof. Wojciech Narębski, jeden z ostatnich żyjących żołnierzy 2 Korpusu Polskiego, stał się nie tylko strażnikiem pamięci o towarzyszach broni, lecz także tropicielem przekłamań, które pojawiają się w publikacjach na temat Polaków walczących na froncie włoskim II wojny światowej.
Wojciech Narębski urodził się 14 kwietnia 1925 roku we Włocławku, ale jego rodzice wkrótce przenieśli się do Wilna. Uczęszczał do Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta, którego uczniami byli także Czesław Miłosz i Tadeusz Konwicki. Nie ukończył jednak tej szkoły, bo 18 kwietnia 1941 roku został aresztowany za przynależność do konspiracyjnego Związku Wolnych Polaków, w którym wraz z kilkoma kolegami był odpowiedzialny za kolportaż podziemnego pisma „Za naszą i waszą wolność”. Początkowo umieszczono go w pojedynczej celi w więzieniu na Łukiszkach.
Po około trzech tygodniach przeniesiono mnie do większej celi i dokwaterowano mi najpierw chłopa spod Niemenczyna, a później sowieckiego oficera Michaiła Zwieriewa. Po dwóch dniach milczenia spowodowanego przygnębieniem nasz sowiecki towarzysz niedoli otworzył się, wyrzekając w niewybredny sposób na ustrój państwa. Obawialiśmy się prowokacji, więc nie reagowaliśmy na jego wypowiedzi. Okazało się później, że Misza jest lojalny. Pamiętam, że często powtarzał znane sowieckie porzekadło: „Kto w tiurmie nie sidieł, tot nie czełowiek!”. Tak dzięki władzy sowieckiej my, młodzi konspirujący Polacy, osiągnęliśmy pełnię człowieczeństwa.
Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej ewakuowano więźniów. Większość osadzonych załadowano do wagonów towarowych i wywieziono „szlakiem króla Stefana Batorego”, przez Witebsk i Wielkie Łuki, do więzienia w Gorkim. Tam warunki okazały się o wiele cięższe, ale po podpisaniu układu Sikorski–Majski i ogłoszeniu tzw. amnestii zaczęto wypuszczać Polaków na wolność. Wojciech Narębski przy wypisie z więzienia dostał bilet i pozwolenie zamieszkania w sowchozie Darowskoje. Na miejscu spotkał polskich podoficerów, którzy przekonali go, by wstąpił do tworzącej się Armii Polskiej w ZSRR. Po bardzo uciążliwej podróży dotarł do obozu w Buzułuku i 5 października 1941 roku komisja zakwalifikowała go do wojska. Skrajnie wyczerpany chorobą, której nabawił się po drodze, został skierowany do polskiego oddziału szpitala wojskowego.
Z braku leków moją dolegliwość, zdiagnozowaną jako „żołudocznyj awitaminoz”, leczono sokiem z marchwi. W głównej części szpitala przebywali też ranni krasnoarmiejcy, którzy często na nasze pytanie: „Kak tam na frontie?”, odpowiadali, odwracając furażerki czerwoną gwiazdą do tyłu: „Nasi idut wpieriod!”.
Po wypisaniu ze szpitala Narębski trafił do kompanii wartowniczej w Kołtubiance, ale w lutym 1942 roku przeniesiono ją do Uzbekistanu i wcielono do formowanej 9 Dywizji Piechoty. Ta jednostka, wraz z 8 i 10 Dywizją, pod koniec marca 1942 roku jako pierwsza została ewakuowana do Iranu (ówczesnej Persji).
Po siedmiu dniach jazdy trudną krętą drogą przez góry Persji i Pustynię Syryjską nasza kolumna przekroczyła Jordan i znalazła się w Palestynie. Jako pierwszy oddział polski przybyły z ZSRS serdecznie nas witali emigranci żydowscy z Polski, którzy wznosili przyjazne okrzyki i częstowali nas pomarańczami.
Na początku maja 1942 roku żołnierze szkieletowej 9 Dywizji zostali włączeni w skład 3 Dywizji Strzelców Karpackich, której trzonem stała się osławiona obroną Tobruku Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich. Narębski trafił do 4 Batalionu 2 Brygady Strzelców Karpackich, a następnie dostał skierowanie do szkoły podoficerskiej. Niestety, przeżycia więzienne i choroby znowu dały o sobie znać, więc musiał wrócić do szpitala, tym razem z wysiękowym zapaleniem opłucnej. Po długim pobycie w szpitalu zmieniono mu kategorię wojskową z A na C. O jednostce liniowej nie mogło być już mowy, więc skierowano go na kurs kierowców z przydziałem do sformowanej w lipcu 1942 roku w Palestynie 2 kompanii transportowej, którą później nazwano 22 kompanią zaopatrywania artylerii. W kronice kompanii pod datą 22 sierpnia 1942 roku zapisano: „Porucznik Florczykowski przywiózł pociesznego niedźwiadka, którego nazwano Wojtkiem”. Nikt wtedy nie przypuszczał, że niedźwiedź będzie jednym z najbardziej znanych żołnierzy w całym 2 Korpusie. Gdy w listopadzie 1942 roku 17-letni Wojciech Narębski zameldował się u mjr. Antoniego Chełkowskiego, dowódcy 2 kompanii transportowej, ze zdziwieniem zauważył w jego namiocie uwiązanego małego niedźwiadka. Jeszcze bardziej zdziwiły go słowa majora: „Jesteś Wojtek? To będziemy mieli w kompanii dwóch Wojtków, bo ten niedźwiedź też tak się nazywa. Ty będziesz mały Wojtek, a on duży”.
Mało kto wie, że zanim Wojtek stał się maskotką oddziału, rywalizował z innym niedźwiedziem, Michałem. Był jednak wobec Wojtka agresywny i trafił do zoo w Tel Awiwie. W zamian dyrekcja ogrodu przekazała polskim żołnierzom małpkę Kasię, ale ona też nie darzyła misia sympatią, a na dodatek robiła kawały żołnierzom – wykradała na przykład dokumenty z kompanijnej kancelarii. W końcu Wojtek okazał się bezkonkurencyjnym towarzyszem żołnierzy. Został wciągnięty na listę kompanijnej ewidencji jako „szeregowiec Wojtek Miś” i szybko się zaaklimatyzował. Pił piwo, palił, a raczej zjadał, papierosy i bawił się z żołnierzami w zapasy. Również im pomagał – ładował na przykład skrzynie z amunicją na ciężarówki. Nigdy nie nosił pocisków, a tym bardziej nie podawał ich artylerzystom na pozycjach bojowych, jak można przeczytać w niektórych publikacjach. Wojtek z pociskiem artyleryjskim w łapach został wprawdzie umieszczony na odznace 22 kompanii, ale to tylko symbol, a historia musi być prawdziwa.
Szer. Narębski po przyjęciu do 2 kompanii transportowej wpadł w wir pracy. Po zgrupowaniu wszystkich przybyłych ze Związku Sowieckiego polskich jednostek, które weszły w skład 2 Korpusu Polskiego, samochody kompanii były w ciągłym ruchu. Do obozów w Quizil-Ribat, a następnie kurdyjskim Kirkucie zaopatrzenie trzeba było dowozić aż z brytyjskich baz w rejonie Gazy czy z Egiptu. Jeden z takich kursów dla niedoświadczonego kierowcy niemal zakończył się tragicznie. Nie zauważył, że jadący przed nim samochód, notabene kierowany przez dowódcę, gwałtownie zahamował. Uderzenie rozpędzonego trzytonowego dodge’a było tak potężne, że ciężarówka dowódcy wyleciała z drogi, a z wozu Narębskiego niewiele zostało.
Nic mi się nie stało. Po „znokautowaniu” przez kierownicę na chwilę straciłem przytomność i miałem rozcięte czoło. Nasz podoficer techniczny, przedwojenny taksiarz warszawski, powiedział mi wtedy: „Widziałem wiele katastrof samochodowych, ale żeby z takiego wypadku ktoś wyszedł żywy, to jeszcze nie…”. Winę wziąłem na siebie. Jako najmłodszy żołnierz kompanii byłem lubiany, więc skończyło się na miesiącu aresztu w zawieszeniu na dwa lata. Z tym wyrokiem przejeździłem całą wojnę.
Narębski nie poprzestawał tylko na kierowaniu ciężarówką. Należał też do grupy artystycznej utworzonej w kompanii przez mjr. Chełkowskiego. Grał na skrzypcach i śpiewał w chórze rewelersów. Podjął również, przerwaną aresztowaniem w Wilnie, naukę i na kursach dla żołnierzy Armii Polskiej na Wschodzie przy szkole junaków w obozie „Barbara” zdał małą maturę.
W marcu 1944 roku kompania transportowa wypłynęła na polskim statku MS „Batory” z Port Saidu do włoskiego Taranto. Rozpoczął się wtedy włoski rozdział epopei 2 Korpusu Polskiego, a jej pierwszym głośnym etapem stała się bitwa pod Monte Cassino. Podczas walk o klasztor, a raczej jego ruiny, 22 kompania zaopatrywania artylerii stacjonowała w rejonie magazynów amunicji i sprzętu pod Venafro. Jej zadaniem było dostarczanie amunicji i niezbędnego zaopatrzenia na stanowiska 10 i 11 Pułku Artylerii Ciężkiej.
Nasze plutony dojeżdżały do nich górską, krętą i stromą drogą, na dodatek nocą. Napędzane na cztery koła ciężarówki FWD o dużej mocy niektóre odcinki pokonywały z trudem. Każdy wóz był obsługiwany na zmianę przez dwóch kierowców, z których jeden w bezksiężycowe noce prowadził obładowaną pociskami ciężarówkę w ten sposób, że szedł przed nią z białym ręcznikiem na plecach. Mimo trudnych warunków nasza kompania straciła tylko jednego kolegę, który prawdopodobnie z przemęczenia zasnął za kierownicą i spadł w przepaść.
Bitwa pod Monte Cassino stała się symbolem waleczności polskich żołnierzy. Kolejne wielkie zwycięstwo 2 Korpusu Polskiego – wyzwolenie całego regionu Marche i zdobycie 19 lipca 1944 roku jego stolicy oraz niezwykle istotnego dla sił alianckich portu – Ankony, było największym samodzielnym sukcesem operacyjnym polskiego wojska w całej kampanii włoskiej. Prof. Narębski z żalem podkreśla, że to zwycięstwo wciąż jest zbyt mało eksponowane.
W Polsce na włoskich żołnierzy niesłusznie patrzy się tylko przez pryzmat kampanii w Afryce. Wtedy masowo poddawali się Brytyjczykom, bo uważali, że to nie ich wojna. Zupełnie inaczej wyglądało to we Włoszech. W czasie bitwy o Ankonę i później, w walkach o przełamanie linii Gotów, współdziałaliśmy z kilkoma włoskimi jednostkami. Przede wszystkim z 20-tysięcznym Corpo Italiano di Liberazione i oddziałem abruzyjskich górali, nazywanym bandą Maiella. Ten niezwykle bitny oddział – górale mieli do wyrównania wiele porachunków z Niemcami – oddał nam wielkie usługi. Także u naszych komandosów jedna z ich kompanii składała się w całości z włoskich ochotników, którymi dowodzili polscy oficerowie i podoficerowie.
Równie przychylnie odnosili się do nas tamtejsi cywile. Świadczy o tym chociażby fakt, że gdy zajęliśmy pozycje zwolnione przez Francuski Korpus Ekspedycyjny, składający się w większości z mieszkańców Afryki Północnej, to miejscowi Włosi wychodzili z kryjówek, witali nas i mówili z ulgą, że wreszcie mogą poczuć, że są wyzwoleni…
Równocześnie z batalią na froncie włoskim gen. Władysław Anders prowadził drugą – o jak najlepsze wykształcenie swych żołnierzy. Dzięki temu wielu młodych Polaków równolegle do szlaku bojowego podążało „szlakiem naukowym”. Jednym z tych żołnierzy był Wojciech Narębski. Po kampanii adriatyckiej we wrześniu 1944 roku jednostki 2 Korpusu zostały wycofane na odpoczynek. Dzięki temu wielu żołnierzy zostało skierowanych do Centrum Wyszkolenia Armii 2 Korpusu Polskiego w Materze na naukę w szkole podchorążych oraz do szkół ogólnokształcących i zawodowych. W tej grupie znalazł się Narębski.
Na początku marca 1945 roku wróciłem jako starszy strzelec podchorąży do macierzystej kompanii. Stacjonowała ona wtedy w Meldoli koło Forli i zaopatrywała nasze pułki artyleryjskie, wspierające swym ogniem piechotę, prowadzącą działania w dolinie rzeki Senio naprzeciw umocnionych pozycji niemieckich. Wojna pozycyjna w tym regionie trwała od grudnia 1944 do kwietnia 1945 roku, czyli do rozpoczęcia ostatniej zwycięskiej bitwy 2 Korpusu – o Bolonię.
Po zakończeniu wojny Wojciech Narębski znalazł się wraz z innymi żołnierzami 2 Korpusu w Wielkiej Brytanii. Tutaj w 1946 roku zdał maturę, a w następnym roku, namawiany przez rodzinę, która z Wilna wyjechała do Torunia, wrócił do Polski. W życiu weterana kampanii włoskiej zaczął się równie pasjonujący okres – praca naukowa.
autor zdjęć: Narodowe Archiwum Cyfrowe