Niczym siedemnastowieczni korsarze czyhali na okazję, żeby zwieść okręty wroga.
W czasie swej oficjalnej wizyty w Polsce w 1967 roku gen. Charles de Gaulle spotkał się m.in. z polskimi weteranami II wojny światowej. U jednego z nich, ubranego w granatowy mundur marynarski, zauważył obok wstęgi orderu Polonia Restituta wiszący pięcioramienny krzyż francuskiej Legii Honorowej, a trochę niżej złoty Krzyż Lotaryński – symbol Wolnej Francji. Generał, podając rękę polskiemu kapitanowi, powiedział z uśmiechem: „Nosimy na mundurach ten sam krzyż”. Owym weteranem był kapitan żeglugi wielkiej Mikołaj Deppisz, którego Francuzi do dzisiaj wspominają jako bohatera, a Polacy prawie zupełnie o nim zapomnieli, choć i w polskiej służbie morskiej zapisał piękną kartę.
Po wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku kpt. Deppisz znalazł się w angielskim porcie New Castle. Od razu zaoferował swoje usługi Anglikom, wszak jeszcze w carskiej Akademii Morskiej w Piotrogrodzie zdobył specjalizację torpedysty i artylerzysty. Jednak oprócz chwilowych zastępstw lub pojedynczych rejsów, a najczęściej mglistych obietnic, sojusznicy nie mogli mu nic zaproponować. Takich kapitanów bez okrętów jak Deppisz było sporo na wybrzeżach angielskich i francuskich.
Wreszcie w czerwcu 1940 roku przypomnieli sobie o nim rodacy. Z ambasady RP w Paryżu otrzymał zadanie wyprowadzenia z marokańskiego Port Lyautey (obecnie Kenitra) transportowca polskiej marynarki wojennej ORP „Wilia”. Na miejscu okazało się, że obok „Wilii” stoi zacumowany szkolny żaglowiec ORP „Iskra”. W godzinę po przylocie kpt. Deppisza wylądował samolot z kpt. ż.w. Stefanem Grazdowskim, który miał na pełne morze wyprowadzić „Iskrę”.
Na polu minowym
Zadanie z „Wilią” nie było łatwe. Okręt z zdekompletowaną załogą miał awarię kotłów i zupełnie puste bunkry paliwa, a czasu od władz francuskich na uruchomienie jednostek obaj kapitanowie dostali niewiele – tylko dobę. Kpt. Deppisz wraz z mechanikiem okrętowym, inż. Markuszewskim, natychmiast więc zabrali się do prac na „Wilii”. W międzyczasie na pokład zaokrętowało się ponad 250 żołnierzy gen. Stanisława Maczka, którzy przedarli się tutaj po kapitulacji Francji. Gdy mijała ostatnia godzina ultimatum, kpt. Deppisz, zawieszony na burcie „Wilii”, mozolnie piłował pilnikiem łańcuchy zaklinowanej tygodniami postoju kotwicy. Dosłownie w ostatnich minutach wyznaczonego czasu żelastwo puściło i oba okręty wypłynęły w rejs ku brytyjskiej bazie w Gibraltarze.
Ze względu na pobieżne naprawy płynęli bardzo wolno – 6 Mm/h. I praktycznie oba okręty były bezbronne: cztery działka na „Wilii” niewiele mogły wskórać wobec bombardowania sztukasów lub ataku torpedowego U-Bootów. Los im sprzyjał i nie spotkali na morzu wroga, lecz niespodziewanie emocji doświadczyli u celu podróży. Gibraltar przywitał ich sygnałami: „Zwiększyć prędkość, znosi was na pole minowe!”. Szkopuł w tym, że nie mogli zbytnio już przyspieszyć. Ale i tym razem się udało.
Po kilku dniach ORP „Wilia” ruszył w dalszy rejs, zostawiając ORP „Iskrę” w Gibraltarze. Okręt kpt. Deppisza został włączony do konwoju płynącego do Liverpoolu. Niestety, brytyjskie jednostki były szybsze i „Wilia” po kilku godzinach rejsu pozostała sama – angielscy kapitanowie nie mogli czekać na wolniejszego towarzysza i ryzykować losem całego konwoju. Na domiar złego w pewnej chwili szef maszynowni inż. Markuszewski zgłosił awarię maszyn. Statek praktycznie stanął. Kpt. Deppisz obliczył, że może jakoś dociągną do wybrzeży Portugalii. Groziło im internowanie okrętu, ale przynajmniej nie dostaliby się w ręce Niemców.
Szczęście jednak nie opuściło ich do końca. W nocy udało się uruchomić maszynę. „Wilia”, choć wolno, ale znowu obrała kurs na Anglię. Rejs, który miał trwać trzy dni i noce, wydłużył się do 17, a gdy zabrakło węgla do kotła, marynarze podtrzymywali w nim ogień… ziemniakami z magazynu żywnościowego. Przed wpłynięciem do portu tradycyjnie odebrali ostrzeżenie z angielskiego kapitanatu o minach magnetycznych. Okazało się, że zawinęli do Liverpoolu akurat gdy się kończył niemiecki nalot.
Uścisk dłoni de Gaulle’a
Mimo udanego przyprowadzenia „Wilii” z polskimi żołnierzami do wyznaczonego portu, kpt. Deppisz znów był bez przydziału. Wobec tego bez wahania przyjął propozycję jednego ze swych francuskich znajomych i przeszedł na służbę Wolnej Francji. Otrzymał przydział oficera obrony przeciwlotniczej na pancerniku „Courbe”, pełniącym funkcję ogromnej zapory przeciwlotniczej u wejścia do brytyjskiej bazy wojennej w Portsmouth.
Kpt. Deppisz ze swymi ludźmi przez pięć i pół miesiąca praktycznie bez przerwy odpierali ataki nieprzyjacielskich bombowców, strącając 28 samolotów. Po trafieniu ostatniej maszyny, w krótkiej przerwie między jednym atakiem Luftwaffe a drugim, okręt wizytował wódz Wolnych Francuzów, gen. Charles de Gaulle. Kpt. Mikołaj Deppisz po raz pierwszy odebrał od niego gratulacje za wzorową służbę. Zapadła też decyzja o zmianie przydziału dla dzielnego Polaka, który pokazał, że ma nerwy ze stali i może być przydatny w „akcjach specjalnych” szczupłej marynarki wojennej Wolnej Francji.
Uzbrojony bananowiec
W 1942 roku Mikołaj Deppisz został kapitanem szybkiego, ale niewielkiego… bananowca „Cap des Palmes”, oficjalnie przeznaczonego do przewozu łatwo psujących się owoców. A tak naprawdę był to statek pułapka, który za przedłużonymi burtami skrywał silne uzbrojenie. Tego typu jednostki były wykorzystywane przede wszystkim do walki z okrętami podwodnymi w czasie I wojny światowej. Ówcześni niemieccy podwodnicy, widząc w peryskopie mały statek, zamiast marnować na niego drogą torpedę (których wczesne modele U-Bootów nie mieściły zbyt wiele), woleli się wynurzyć i wziąć go przez abordaż lub zniszczyć z działa pokładowego. I wtedy okazywało się, że niepozorna „ofiara” jest uzbrojoną po zęby jednostką, która posyłała U-Boota z powrotem na dno.
W czasie II wojny światowej ta taktyka nie była już tak skuteczna, gdyż o wiele nowocześniejsze U-Booty rzadko wynurzały się w czasie ataku bojowego i do wszystkich jednostek wystrzeliwały torpedy. Pozbawieni wielkiej floty Wolni Francuzi jednak nie zarzucili, w przeciwieństwie do Brytyjczyków i Amerykanów, całkowicie tego sposobu walki. Przerobili kilka niewielkich statków, a nawet jachtów, na „przynęty” i jak siedemnastowieczni korsarze czyhali na okazję. Wielką sławę na takim statku – „Notre Dame d’Etel” – zdobył m.in. kmdr por. Władysław Kosianowski. Ten polski kapitan, podobnie jak Mikołaj Deppisz, nie dostał przydziału w polskiej marynarce wojennej, dowodził więc tą niewielką jednostką na Morzu Śródziemnym i w czasie licznych patroli i eskortowania konwojów wyróżnił się brawurą i niezwykłą pomysłowością w walce z niemieckimi samolotami i U-Bootami – dwa z nich poważnie uszkodził.
Co się tak pętasz, mały?
Takim właśnie „korsarzem” stał się też kpt. Mikołaj Deppisz. Los rzucił go jednak znacznie dalej od frontu europejskiego. Początkowo myślał, że będzie na swym nowym statku pływał w konwojach do Stanów Zjednoczonych, ale już w czasie pierwszego rejsu w rejonie Bostonu dostał rozkaz skierowania się do Kingstone na Jamajce. Na miejscu okazało się, że „Cap des Palmes” ma wspierać siły alianckie w walce z Japończykami.
Gen. de Gaulle z przyczyn propagandowych starał się, by przedstawiciele jego niewielkiej armii byli na wszystkich frontach wojny światowej, nie wyłączając Dalekiego Wschodu (wszak Francja nadal uważała, że Indochiny to jej „władztwo”). Kolejnymi punktami na mapie okrętowej kpt. Deppisza stały się więc: Tahiti, Fudżi, Nowa Kaledonia, Nowe Hybrydy i wreszcie Wyspy Salomona.
W tropikalnym upale pozornie bezbronna łajba pływała w osłonie wielkich konwojów jako wabik dla japońskich okrętów podwodnych i samolotów. I tutaj – w tropiku i przeciwko egzotycznemu wrogowi – opanowanie i nerwy kpt. Deppisza nie zawiodły, choć jeden jedyny raz ujawnił bez potrzeby atuty bojowe swej jednostki.
W czasie osłaniania konwoju z San Diego w Kalifornii do Nowej Gwinei, w którym płynęły m.in. dwa wielkie transportowce pełne wojska, kapitanowie olbrzymów ciągle docinali Deppiszowi sygnałami, które mniej więcej brzmiały tak: „Co się tak pętasz, mały?”. W momencie więc, gdy przed wpłynięciem do portu Polak zdał eskortę, „Cap des Palmes” poszedł na czoło konwoju i zrobił nagły zwrot. Jak wspomina kpt. Deppisz, „jeden ruch i opadły deski drewnianych szalup na pokładzie, ukazując zamaskowaną baterię sześciu armat. Sygnał – i otwarły się fałszburty w międzypokładach, ukazując sześć wyrzutni torped gotowych do strzału. Na rufie odkryto wyrzutnie bomb głębinowych, na dziobie także wyrzutnie bomb. Zza zasłon maskujących wysunęły się długie lufy orlikonów. W szaleńczym młynku zawirowały sprzężone karabiny maszynowe. Milczące otwory wyrzutni torped czekały na salwę”. Alarm bojowy został natychmiast odwołany, ale Amerykanie z pewnością zapamiętali na długo tę demonstrację francuskich „korsarzy” pod polskim dowództwem.
„Cap des Palmes” często całymi miesiącami nie zawijał do portów, szukając między wyspami Pacyfiku japońskich transportowców z zaopatrzeniem lub wabiąc okręty podwodne. Najdłuższy taki rejs trwał siedem miesięcy – żywność, paliwo i amunicję brali wtedy z okrętów baz, a na konto bojowe zapisali prawdopodobnie zniszczone trzy japońskie okręty podwodne.
Sobieski pozdrawia
W 1944 roku jednostka kpt. Deppisza wróciła do Europy i wzięła udział w inwazji alianckiej na Normandię. Po wysadzeniu francuskiego desantu, „bananowiec” powrócił do patrolowania i eskortowania konwojów. Kpt. Deppisz do końca wojny pozostał w służbie francuskiej, tylko czasami dane mu było spotykać się z polskimi okrętami i statkami. Po inwazji w Normandii eskortował na przykład konwój, w którym płynął polski transatlantyk „Sobieski”. Na bezpośrednią rozmowę nie było czasu – hydrolokatory bez przerwy wskazywały obecność U-Bootów w pobliżu. Kpt. Deppisz nadał więc semaforem polski tekst pozdrowienia. „Sobieski” przeprosił: „Chwileczkę, mam angielskiego sygnalistę”. A gdy ruszyła lawina słów wskazywanych serią migotań kolorowych chorągiewek, Deppisz z kolei poprosił o pauzę: „Moment, mój Francuz nic nie rozumie”.
Szansę kierowania statkiem pod polską banderą kpt. Deppisz dostał po zakończeniu wojny. Zimą 1945 roku wprowadził do portu w Gdyni statek „Stalowa Wola”. I znowu był to rejs pełen emocji: „Czternaście dni w sztormie. Noc i dzień bezustannej kipieli, łomoczącej taranami fal w zmęczone burty. Radio głosiło nekrologi czternastu dużych jednostek. Ster trzymał się na trzech ostatnich bolcach”. Fart niewątpliwie nie omijał kpt. Deppisza, „korsarza flagi »L’Aventure«, który pragnął służyć pod polską banderą.