Po półtoramiesięcznej żegludze szalupą ratunkową w kwietniu 1942 roku grupa alianckich lotników zbiegłych przed Japończykami z Jawy dotarła do Australii.
W pierwszych miesiącach wojny na Dalekim Wschodzie wojska alianckie poniosły wiele porażek w starciach z siłami zbrojnymi cesarstwa Japonii. W końcu lutego 1942 roku Japończycy kontrolowali już większość Azji Południowo-Wschodniej. Opór stawiały jeszcze izolowane oddziały amerykańsko-filipińskie na Luzonie i kilku innych wyspach, holenderska armia kolonialna kontrolowała zaś Jawę, najważniejszą strategicznie wyspę Holenderskich Indii Wschodnich. Jednak po zniszczeniu przez Japończyków alianckiej eskadry w walkach na Morzu Jawajskim jej upadek był kwestią czasu.
Port nadziei
Wśród obrońców Jawy znajdowali się amerykańscy, australijscy i brytyjscy lotnicy. Jednym z najważniejszych lotnisk aliantów było Kalidjati w środkowej części wyspy, niedaleko strategicznego miasta Bandung i wybrzeża Morza Jawajskiego. W lutym 1942 roku rozmieszczono na nim m.in. dwa dywizjony bombowe Royal Air Force, latające na samolotach Bristol Blenheim Mk. IV. Podczas walk w drugiej połowie miesiąca poniosły one duże straty. Dowództwo brytyjskie podjęło decyzję, że ocalałe blenheimy 211 Dywizjonu oraz część załóg będą włączone do 84 Dywizjonu. Zbędni lotnicy i technicy otrzymali rozkaz ewakuacji z wyspy.
W nocy z 28 lutego na 1 marca 1942 roku żołnierze japońscy wylądowali w kilku miejscach na Jawie. Wrogowi udało się zaskoczyć aliantów, wysadzając jeden z desantów w rejonie Eretanwetan, niedaleko Kalidjati. Dysponujący czołgami i ciężarówkami Japończycy szybko pojawili się w pobliżu lotniska. Pomimo zaciekłej obrony Kalidjati zostało zajęte. W japońskie ręce wpadło około 20 blenheimów, które nie zdążyły wystartować. Do niewoli dostała się większość personelu 84 Dywizjonu. Ci, którzy uniknęli tego losu, otrzymali rozkaz, by udać się do Cilacap (Tjilatjap) na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, skąd mieli być ewakuowani. Po dotarciu na miejsce alianccy wojskowi dowiedzieli się, że w porcie nie ma ani jednego statku, którym można by opuścić wyspę. Australijczycy i Brytyjczycy zaczęli szukać sposobu wydostania się z pułapki.
Wojskowym udało się znaleźć stare dziewięciometrowe szalupy ratunkowe bez silników, tylko z żaglami. Teoretycznie w każdej mogło się zmieścić 30 ludzi. Jednak próba wyjścia z portu tak obciążonych jednostek holowanych przez motorówkę nie powiodła się i jedną z nich utracono. Piloci postanowili, że do Australii popłynie ocalała szalupa z 12 wybranymi ludźmi, wśród których znaleźli się piloci, nawigatorzy oraz radiooperatorzy-strzelcy pokładowi. Po dotarciu tam mieli oni zorganizować pomoc dla pozostałych.
Dowódcą wyprawy został Brytyjczyk, ppłk John Raymond Jeudwine. Oprócz niego w szalupie znalazło się jeszcze trzech oficerów RAF-u oraz oficer i siedmiu sierżantów z Royal Australian Air Force. Nawigatorem został ppor. Sydney Turner, a sternikiem por. Colin Streatfield. Szalupie nadano imię „Scorpion”, nawiązując do godła 84 Dywizjonu. „Obliczono, że najbliższym portem na australijskim wybrzeżu był Roeburns, odległy o 950 Mm, a nieco dalej Port Hedland i Onslow”, napisał w swym dzienniku Jeudwine. Wojskowi zakładali, że powinni tam dotrzeć w ciągu 16 dni, ale na wszelki wypadek wzięli zapasy na 30 dni żeglugi. Oprócz jedzenia i wody pitnej na „Scorpiona” załadowano sporo puszek amerykańskiego piwa oraz kilka butelek mocniejszych alkoholi. Szalupa wypłynęła z Cilacap (Tjilatjap) 7 marca 1942 roku, dzień przed oficjalną kapitulacją wojsk holenderskich na Jawie. Nie obyło się jednak bez kłopotów. Najpierw na pokładzie odkryto pasażera na gapę. Potem silny wiatr spowodował, że „Scorpion” nie mógł wyjść z zatoki na wiosłach i trzeba było go wyholować.
47 dni ucieczki
Wyprawa była przejawem niezwykłej determinacji, gdyż oprócz por. Streatfielda inni uczestnicy nie mieli jakiegokolwiek doświadczenia w żeglowaniu. Do nawigacji dysponowali sekstantem morskim oraz dwoma kompasami. Chronometr zastępował im jedyny działający zegarek. Lotnikom udało się zebrać trochę różnych map.
Do najgroźniejszego wydarzenia, które mogło zakończyć się dla zbiegów tragicznie, doszło już 9 marca 1942 roku. Otóż o godzinie 14.30 około mili od szalupy pojawił się japoński okręt podwodny I-56 (później zmieniono mu numer na I-156) i zbliżył się do niej na odległość około 100 m. Lotnicy alianccy widzieli, że japoński marynarz na kiosku obserwuje ich przez lornetkę, ale mogli tylko bezsilnie czekać na dalszy rozwój wypadków. Wróg mógł zniszczyć ich szalupę z działa pokładowego, wystrzelać z karabinu maszynowego czy też zadać im śmierć w bardziej okrutny sposób, ścinając głowy czy też wyrzucając do oceanu na pożarcie rekinom.
Tymczasem stała się rzecz niewyjaśniona. Japoński okręt opłynął szalupę, po czym oddalił się w kierunku wschodnim i zanurzył. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego kmdr por. Ohashi Katsuo oszczędził załogę „Scorpiona”, podczas gdy inni dowódcy cesarskiej floty mordowali rozbitków czy uciekinierów. Tajemnicę Japończyk zabrał ze sobą do grobu. Katsuo zginął 16 lipca 1945 roku na Pacyfiku. Dowodzony przez niego podwodny lotniskowiec I-13 zatopiły samoloty torpedowo-bombowe Avenger z lotniskowca eskortowego „Anzio” razem z niszczycielem eskortowym „Lawrence C. Taylor”.
Szczęśliwy koniec spotkania z I-56 lotnicy uznali za dobry omen. Niemniej jednak ich sytuacja była trudna. Ludziom doskwierała ciasnota oraz bardzo ostre słońce, które mogło spowodować poparzenia skóry. Niewiele pomagało rozciąganie markizy. Ochłody szukano w oceanie, ale kąpiący musieli być bardzo czujni, bo w pobliżu były rekiny. Upały przerywały rzęsiste deszcze, które powodowały, że wszyscy byli przemoczeni. Nastrój poprawiał łyk whisky. Opady stanowiły też jedyną okazję do uzupełnienia zapasów słodkiej wody. Od początku wyprawy problem sprawiał psujący się ster łodzi, który trzeba było ciągle naprawiać. Sytuacja uciekinierów zaczęła wyglądać nieciekawie, gdy w 16. dniu żeglugi nie było widać żadnego lądu. Alianccy żołnierze musieli zacząć ograniczać racje żywnościowe. Na obiad przypadało na każdego trochę konserwy mięsnej lub dwie sardynki, herbatniki i łyk wody.
Kolejną niebezpieczną przygodę załoga „Scorpiona” przeżyła 9 kwietnia 1942 roku, kiedy to zainteresowanie łodzią zaczął wykazywać młody wieloryb, który był dwa razy dłuższy od jednostki. Ciekawskie zwierzę podpłynęło na odległość zaledwie metra, wynurzyło się i zaczęło przyglądać ludziom. Niebawem jednak oddaliło się w kierunku innego wieloryba, prawdopodobnie matki. Lotnicy uczcili szczęśliwy koniec przygody, rozpijając butelkę australijskiej brandy. Dowódca wyprawy napisał, że wyczerpani ludzie po wypiciu alkoholu szybko zaczęli mieć wizje latających kolorowych słoni.
Wstrząsające odkrycie nastąpiło pod koniec siódmego tygodnia rejsu, gdy się okazało, że wykorzystywany do pomiarów nawigacyjnych zegarek się spóźnia. Błędne wyliczenia mogły spowodować, że łódź znalazła się 600 mil na zachód od Port Hedland i 250 mil od najbardziej wysuniętego na zachód punktu w Australii. Jednak 20 kwietnia zobaczyli ląd. Potem okazało się, że była to Wyspa Barrowa, leżąca 50 km na północy zachód od wybrzeża Pilbary. Następnego dnia rozbitków odnalazła latająca łódź „Catalina” ze 101 Dywizjonu Patrolowego US Navy. Amerykanie byli bardzo nieufni wobec zbiegów, ale gdy poznali, kim oni są, zaoferowali zabranie sześciu. Z tej oferty skorzystało trzech, a pozostałych dziewięciu chciało dalej płynąć łodzią. Jednak następnego dnia „Catalina” zabrała wszystkich i przewiozła do Zatoki Rekina. Opuszczonego „Scorpiona”, który przebył 1500 mil, nigdy nie odnaleziono.
Z 12 uciekinierów wojnę przeżyło dziesięciu. Dwaj zginęli w walkach z Japończykami na Nowej Gwinei. Sierż. George Sayer poległ 23 września 1942 roku, a sierż. William Cosgrove, w cywilu znany piłkarz, 11 sierpnia 1943 roku. Dwaj inni, ppłk Jeudwine i mjr Arthur Passmore, stracili życie w katastrofach lotniczych po zakończeniu II wojny światowej.