Wojny wygrywają całe armie, a nie poszczególni ludzie. Zdarzało się jednak, że o wyniku bitwy przesądził jeden żołnierz.
Pierwsze miesiące II wojny światowej na Pacyfiku nie były pomyślne dla aliantów. Cesarscy żołnierze z zaskakującą łatwością zajmowali kolejne wyspy rozsianych archipelagów. Japoński blitzkireg wydawał się nie do zatrzymania. Po upadku Hongkongu, Singapuru, Filipin i Indochin Holenderskich kolejnym celem miała być Australia. Praktycznie tylko jedna wyspa oddzielała żołnierzy z Kraju Kwitnącej Wiśni od ataku na ten kontynent. Guadalcanal. Na niej to amerykańska piechota morska zamierzała zatrzymać pochód żołnierzy cesarza. O wyspę od czerwca 1942 roku toczyła się zażarta bitwa na lądzie, morzu i w powietrzu.
Jednym z marines służących wówczas na tropikalnej wyspie był niczym niewyróżniający się na pierwszy rzut oka sierż. John Basilone. Ten syn włoskich imigrantów po odbyciu zasadniczej służby zaciągnął się w 1940 roku na ochotnika do US Marine Corps. Na Guadalcanal dowodził dwiema sekcjami ciężkich karabinów maszynowych – amerykańskiej wersji rosyjskiego maxima.
W nocy z 24 na 25 października Japończycy przypuścili zmasowany atak na zajmowane przez Amerykanów pozycje wokół strategicznego lotniska zwanego „Henderson Field”. Wśród jego obrońców znalazł się sierż. Basilone.
Japońscy żołnierze całymi kompaniami i batalionami nacierali falami na pozycje marines. Basilone w ferworze walki samodzielnie prowadził ostrzał w kierunku wroga. Często zmieniając pozycje, bez żadnej osłony przenosił rozgrzany do czerwoności karabin maszynowy. W wyniku starcia Amerykanie utrzymali zajmowane pozycje. Historycy nie są w stanie ustalić, ilu dokładnie Japończyków poległo tamtej nocy z rąk sierżanta. Według relacji i wspomnień mogło ich być od 150 do 250. Z samej broni osobistej typu Colt Basilone zabił 13 Japończyków, a on i jego sekcja zużyli tej nocy ponad 125 pasów z amunicją.
John Basilone stał się legendą wśród kolegów. Jego dokonania docenili również przełożeni – jako pierwszy amerykański żołnierz w czasie II wojny światowej został odznaczony Medalem Honoru. Po bitwie o Guadalcanal wrócił do Ameryki, gdzie stał się ikoną programu państwowego wykupu obligacji wojennych. Przełożeni Basilone nie chcieli wysłać go ponownie na linię frontu z obawy, że jego ewentualna śmierć zostanie wykorzystana przez propagandę japońską. W końcu ulegli jednak prośbom sierżanta. 19 lutego 1945 roku Basilone brał udział w desancie na japońską wyspę Iwo Jima. W trakcie walk na plaży, prowadząc swoich ludzi do ataku, został śmiertelnie ranny.
Biała śmierć
Pod koniec listopada 1939 roku ZSRR zaatakował Finlandię w nadziei na krótką i łatwą kampanię. Wykorzystując specyfikę terenu i arktyczny klimat, Finowie raz po raz zadawali straty Armii Czerwonej. Jednym z najsłynniejszych żołnierzy wojny zimowej był 34-letni Fin, Simo Häyhä, przed wojną zapalony myśliwy i hodowca reniferów.
Kiedy ruszał na akcję, zawsze wkładał biały strój maskujący. Godzinami potrafił leżeć nieruchomo na śniegu, mimo że temperatura spadała nawet do –40oC. Często polewał śnieg wodą, aby przy wystrzale nie unosił się śnieżny pył. Co ciekawe, Häyhä nie używał optycznych przyrządów celowniczych. Jak twierdził, bał się odbicia światła i refleksu w szkłach celownika mogącego zdradzić jego pozycję. Z tego samego powodu w czasie całej akcji trzymał w ustach śnieg, aby nie wytwarzała się para z wydychanego powietrza.
Żołnierze Armii Czerwonej nadali mu przydomek Biała Śmierć. Fiński strzelec siał bowiem prawdziwy zamęt wśród Rosjan. W ciągu niemal 100 dni Häyhä zastrzelił 543 żołnierzy Armii Czerwonej, a rekordowy był 21 grudnia 1939 roku, gdy z jego ręki zginęło 25 Sowietów. Do tej statystyki można również dodać kolejnych 200 wrogów, których zlikwidował w trakcie walk, używając karabinu maszynowego.
Za jego głowę Rosjanie wyznaczyli nagrodę. Po akcjach snajperskich przeprowadzali zmasowane ostrzały artylerii ciężkiej lub naloty bombowe miejsc, w których mógł się ukrywać Häyhä. Za każdym razem Fin uchodził z życiem bez najmniejszego skaleczenia. Szczęście opuściło go 6 marca 1940 roku. W trakcie kolejnej akcji na tyłach wroga został trafiony w twarz przez snajpera radzieckiego. Kula rozerwała mu szczękę i lewy policzek. Zanim jednak Häyhä stracił przytomność, zabił tego, który do niego strzelił. Odzyskał świadomość 13 marca w szpitalu, w dniu podpisania zawieszenia broni. Po II wojnie światowej wrócił do swojego gospodarstwa i hodowli zwierząt. Zmarł w Finlandii w 2002 roku, w wieku 96 lat.
Bestia z Omaha
Słynny D-Day, 6 czerwca 1944 roku, w którym została przeprowadzona największa operacja desantowa w historii II wojny światowej, był jednym z najkrwawszych dni w historii frontu zachodniego. Na plaży o kryptonimie „Omaha”, między normandzkimi miejscowościami Vierville a le Grand Hameau, desantowały się jednostki 1 i 29 Dywizji Piechoty wspierane m.in. kompaniami rangersów. Naprzeciwko aliantów stanęli żołnierze 352 Dywizji Piechoty Wehrmachtu. Wśród nich był młody, 21-letni weteran frontu wschodniego, kpr. Heinrich Severloh.
Tamtego pamiętnego poranka obsługiwał karabin maszynowy MG 42. Gdy po piątej rano desantowali się pierwsi alianci, rozpoczął ostrzał. Severloh prowadził systematyczny ogień praktycznie przez następne dziewięć godzin bitwy. Zużył ponad 12 tys. sztuk amunicji, a lufa jego karabinu była tak nagrzana, że zapaliła się wokół niej trawa. W pewnym momencie niemiecki kapral zorientował się, że jego stanowisko jest jedynym, które prowadzi walkę, a on sam i jego przełożony, por. Bernhard Frerking, ostatnimi obrońcami tego skrawka Francji. Gdy się im skończyła amunicja, dowódca rozkazał Severlohowi opuszczenie stanowiska.
Młody Niemiec nazajutrz dostał się do niewoli. Amerykanie nie wiedzieli, że to on dzień wcześniej ostrzeliwał ich tak intensywnie, że nazwali go Bestią z Omaha Beach. Severloh spędził niewolę w Stanach Zjednoczonych, do ojczyzny wrócił w 1947 roku. Ponad 50 lat ukrywał, że to właśnie on jest legendarnym strzelcem, o którym pisali historycy. Jak ustalili amerykańscy eksperci, Heinrich Severloh może być odpowiedzialny za śmierć od 1,5 tys. do 2 tys. żołnierzy poległych 6 czerwca na plaży „Omaha”.
On sam do końca życia nie mógł się z tym pogodzić, szczególnie, że ofiary jego ostrzału w zasadzie były w zbliżonym do niego wieku. Tak opowiadał o tamtych wydarzeniach: „Pamiętam pierwszego, który zginął. Wyszedł na skraj plaży, szukał schronienia. Trafiłem go w głowę. Jego hełm spadł do wody. On upadł. Wiedziałem, że nie żyje. Co ja mogłem wtedy zrobić? Tak to było, albo on, albo ja”. Przez całe życie starał się 6 czerwca każdego roku być w tym miejscu, które wycisnęło piętno na jego życiu. Heinrich Severloh zmarł w 2006 roku pod Hanoverem w Niemczech.