Pod pojazdami, którymi jeździła w patrolach wiele razy, wybuchały miny pułapki. Opancerzone wozy były ostrzeliwane. Bała się, ale gdy słyszała, że potrzebny jest medyk, bez namysłu biegła na pomoc rannym. Ppor. Monika Ner, ratownik medyczny, była już na trzech misjach wojennych. Teraz stara się o kolejny wyjazd do Afganistanu.
Gdy nadlatuje pocisk moździerzowy, słychać specyficzny gwizd. Cichnie dopiero tuż przed uderzeniem w cel. Wtedy wiadomo – pocisk wybuchnie blisko ciebie. Ppor. Monika Ner taką ciszę słyszała nieraz. Chociażby wtedy, gdy pełniła służbę w Iraku. – Którejś nocy nasza baza była ostrzeliwana. Usłyszałam, że leci pocisk. Nagle gwizd umilkł. Sparaliżował mnie strach. Pomyślałam, że to już koniec. Mijały sekundy, ale detonacji nie było. Poczułam wielką ulgę i radość, że żyję, że kolejny raz mi się udało… – wspomina.
Już jako kilkunastoletnia uczennica Liceum Ogólnokształcącego w Brzegu postanowiła, że w przyszłości będzie ratowała ludzi. Po maturze złożyła dokumenty do Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nysie, gdzie otrzymała tytuł licencjata w specjalności ratownictwo medyczne. Ale do wojska, jak mówi, trafiła przypadkiem. – Kiedyś pewien pan powiedział przy mnie, że wojsko nie jest dla kobiet. Postanowiłam udowodnić, że jest inaczej i zgłosiłam się do Szkoły Podoficerskiej Służb Medycznych w Łodzi – opowiada z uśmiechem.
Gdy miała stopień kaprala, skierowano ją do 2 Szpitala Operacji Pokojowych we Wrocławiu. Wiedziała, że prędzej czy później czeka ją wyjazd na misję zagraniczną. Nie czuła się jeszcze zbyt pewnie w zawodzie. Za namową przełożonych rozpoczęła więc pracę w pogotowiu ratunkowym. – Każdy wojskowy ratownik medyczny powinien co jakiś czas pracować w pogotowiu. Wyjazd karetką do chorych, każdy przypadek udzielania pomocy poszkodowanym w wypadkach czy innych zdarzeniach to zdobywanie bezcennych doświadczeń, które później przydają się na polu walki – mówi Monika Ner.
Dziś pani podporucznik ma za sobą udział w trzech misjach wojennych. VIII zmianę w Iraku wspomina jako czas ciągłych ostrzałów. Często właśnie wtedy musiała wyjść z bezpiecznego schronu, wsiąść do sanitarki i pod ostrzałem jechać na pomoc rannemu. – Pewnego dnia w bazie pocisk moździerza spadł tuż pod nogi amerykańskiego żołnierza. Jechałam z nadzieją, że może uda się go uratować. Na miejscu zobaczyłam, że nic się nie da zrobić. Mogłam jedynie pomóc zebrać rozkawałkowane ciało. Człowieka ogarnia wtedy bezsilność i ogromny smutek. Staram się nie wracać do takich momentów. Wolę wspominać dziesiątki tych żołnierzy, którym moja pomoc uratowała życie. Cały czas pamiętam twarze niektórych z nich – opowiada.
Najwięcej pracy miała podczas VIII zmiany w Iraku. Bywało, że w szpitalu polowym lub w terenie trzeba było ratować jednocześnie kilku, a nawet kilkunastu rannych. Z kolei na X afgańskiej zmianie przez dwa miesiące była w amerykańskiej lotniczej grupie ewakuacji medycznej. Jej fachowość, odwaga i poświęcenie wzbudzały szacunek wśród sojuszniczych medyków. Z kilkoma lekarzami i ratownikami, z którymi wspólnie udzielała pomocy rannym żołnierzom, ma kontakt do dziś. Była ich gościem w Stanach. Oni odwiedzili ją w Polsce.
Między misjami ukończyła studia magisterskie na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. We wrześniu 2012 roku, po kilkumiesięcznym studium oficerskim, została promowana na stopień podporucznika. Dzisiaj pełni służbę w Wojskowym Ośrodku Medycyny Prewencyjnej we Wrocławiu. Jest ratownikiem w sekcji ewakuacji medycznej.
Mimo względnie spokojnej pracy i oficerskiego stopnia, nocami i w weekendy nadal dyżuruje w pogotowiu ratunkowym. Jak mówi, wszystko po to, aby nie wyjść z wprawy, aby móc ratować czyjeś życie najlepiej, jak się da.
Ppor. Monika Ner chce znów wyjechać do Afganistanu. Jeżeli zgodzą się na to jej przełożeni, jesienią wyjedzie na kolejną misję.
autor zdjęć: arch. prywatne; Bogusław Politowski
komentarze