– Życzymy udanej podróży – wykrzyknęła wesoło stewardesa na wojskowym lotnisku w Warszawie, gdy brała moją kartę pokładową. Ubrana w biało-granatowy uniform, czarne szpilki i obowiązkowo kolorową, firmową apaszkę. Stała przed czterosilnikowym Herculesem 1502 i żegnała garstkę pasażerów odlatujących do Afganistanu. Z jej miny można było wyczytać, że ludzi, którzy wybierają ten kierunek, uważa bądź za nieszczęśliwców przymuszonych siłą, bądź za kompletnych szaleńców. A siły wobec mnie, z tego co wiem również wobec moich współpasażerów, nikt nie stosował...
Każda z osób, z którymi lecę do Afganistanu ma jakiś konkretny cel podróży. Pani konsul wraca po urlopie do pracy w ambasadzie polskiej w Kabulu. Dwaj technicy z Wojskowych Zakładów Mechanicznych w Siemianowicach Śląskich rozpoczynają półroczną pracę – choć osobiście byłabym skłonna nazywać ją służbą – taką, jaką na misji pełnią żołnierze – w polskiej bazie w Ghazni. Pani Beata Błaszczak, szefowa Stowarzyszenia „Szkoły dla Pokoju”, jedzie zawieźć afgańskim dzieciom dary i zorientować się, jak polskie społeczeństwo może im jeszcze pomóc. Kmdr Janusz Walczak, dyrektor Departamentu Prasowo-Informacyjnego MON, i mjr Marek Pietrzak z Dowództwa Operacyjnego też mają ważne zadania. Dziś jednak jeszcze o nich nie napiszę... Moja skromna osoba wpisuje się w misję tych oficerów, dlatego w tym miejscu, jak w starych serialach, powinien pojawić się napis: „ciąg dalszy nastąpi”!
Pierwszy raz lecę Herculesem. Przed rokiem do Afganistanu transportował mnie jeden z największych samolotów świata – ukraiński Rusłan. Do Polski zaś wracałam CAS-ą. W porównaniu do Rusłana, Hercules to „maleństwo” (w razie protestów ekspertów, zaznaczam od razu, że to tylko moje subiektywne zdanie). Jednak w porównaniu z CAS-ą amerykańska maszyna jest spora. Na tylnej rampie załadowano cargo, co najmniej kilkaset kilogramów ładunku. Z przodu zamontowano fotele dla pasażerów. Wszędzie kable, rury, metalowe stelaże i uchwyty, na których wiszą jakieś narzędzia, pojemniki, drabina i oczywiście spadochrony. Ściany obite są pikowanym materiałem z tworzywa sztucznego. Wszystko utrzymane w szarej tonacji. Wnętrze wygląda trochę jak warsztat samochodowy albo graciarnia – magazyn jakiegoś hobbysty konstruktora.
Z przodu, tuż przed kabiną pilotów, jest miejsce, gdzie ulokowano nosze do transportu rannych. Na szczęście, na razie korzystają z niego tylko załogi Herculesa. Na pokładzie są dwie załogi, dzięki temu nie będzie międzylądowania, a podróż potrwa nie dwanaście, a dziewięć i pół godziny. Za przepierzeniem z płachty, gdzie leżą nosze, lotnicy zrobili sobie niewielkie miejsce do odpoczynku. Nad płachtą, przed oczami pasażerów, powiesili biało-czerwoną flagę z godłem.
Około północy wylądowaliśmy w Bagram, największej bazie przerzutowej wojsk koalicji. Polscy żołnierze zaopatrzyli nas w hełmy i kamizelki kuloodporne. Za kilka godzin lecimy do bazy Sharana, a stamtąd do Ghazni.
autor zdjęć: kmdr Janusz Walczak
komentarze