Oj, nasłuchałem się o tych targach od branżowych kolegów. Że wielkie. Że najważniejsze.
Wielkie bezdyskusyjnie są. Sto pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych powierzchni wystawienniczej jako statystyka nie robi wrażenia. Ale te metry trzeba pokonać pieszo. Czuje się je już po pierwszej, zapoznawczej rundzie po targowych halach. Stwierdzenie, że przyjechał tutaj cały świat i tak nie odda ilości firm, które postanowiły wydać fortuny, by wykupić metry kwadratowe na swoje stoiska. Lepiej posłużyć się matematyką. Dwie minuty. Dokładnie tyle czasu można poświęcić na jedną firmę przy założeniu, że przez pięć dni trwania imprezy chciałoby się zajrzeć do każdego wystawcy. Już więc na starcie jesteśmy na straconej pozycji. I tak nie zobaczy się wszystkiego. Selekcja. Tylko ona może uratować przed porażką. Specjalizujesz się w pojazdach. Biegniesz na wystawę zewnętrzną, bo tam najwięcej jest czołgów, wozów bojowych, ciężarówek itd. Szukasz robotów. Cześć jednej z hal jest przeznaczona wyłącznie dla produkujących je firm, a obok jest wygrodzony teren, gdzie co pół godziny odbywają się pokazy ich działania. Gorzej mają miłośnicy broni czy umundurowania. Ich skazano na ganianie po całych targach.
Eurosatory walczą o prymat największej tego typu imprezy na świecie z londyńskimi targami DSEi. Dla mnie trochę to przypomina to dyskusję o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Argumentów obu stronom nie brakuje, a decydują osobiste upodobania. Ja po pierwszym dniu targów skłaniam się ku Londynowi. Powody są prozaiczne. Dla mnie targi to praca, a tutaj w centrum prasowym nie ma tak banalnego wynalazku jak wi-fi, nie mówiąc już o tym, że nad Tamizą informacje o tym co działo się na targach aktualizowano na stronie internetowej co godzinę. Oburzonych entuzjastów militariów, którym niedane było pojawić się na Eurosatory, od razu przepraszam. Pewnie jutro, gdy uważniej obejrzę targowe nowości, zdanie zmienię.
komentarze