„Jeśli Europa ma przetrwać, musi…” – grzmiał Donald Tusk w Parlamencie Europejskim, przedstawiając priorytety polskiej prezydencji w Radzie UE. Mówił o wielkiej historii i jedności Starego Kontynentu, ale piętnował też naiwność, a raczej interesowność europejskich elit. Czy to wystarczy, by potrząsnąć okrzepłą w dobrostanie Wspólnotą, czy znana z historii polityka appeasementu nie okaże się łatwiejszym wyjściem?
Od kilkudziesięciu lat Europa doświadcza stanu, którego nie było jej dane zaznać w poprzednich stuleciach. Yuval Noah Harari nazywa tę sytuację „prawdziwym pokojem”. Nie oznacza on tylko braku wojny, ale coś więcej: niskie prawdopodobieństwo konfliktu. Cóż bowiem z tego, iż zdarzały się okresy „względnego pokoju” (jak w latach 1871–1914), skoro zawsze kończyły się wojną. Co więcej; wszyscy godzili się z faktem, że kolejna wojna musi wybuchnąć, wręcz jej wyglądali.
Europa podjęła skuteczny wysiłek dla zbudowania „prawdziwego pokoju”, lecz na naszych oczach zmienia się on w „pokój względny”. Propozycje negocjacji przywracających „pokój prawdziwy” składają jawni sojusznicy Kremla lub „użyteczni idioci”, wierzący w układy z szulerem, zmieniającym zasady w trakcie gry. Dygnitarze nie chcieli pamiętać, że radość Neville’a Chamberlaina w 1938 roku, po podpisaniu w Monachium umowy z Hitlerem („Przywiozłem wam pokój!”), z czasem kosztowała życie miliony Europejczyków.
Kijów zrezygnował z atomowego parasola w zamian za ochronę demokratycznych potęg. A dziś sygnatariusze porozumienia z Budapesztu nie chcą udzielić Kijowowi wsparcia adekwatnego do pomocy Jerozolimie. Tłumaczą, że Rosja dysponuje bronią nuklearną. Kiedy Ukraińcy patrzą na swe miasta rujnowane w barbarzyńskich nalotach i porównują je z bezskutecznym atakiem Iranu na Izrael, dochodzą do wniosku, że byli frajerami.
Tymczasem zaserwowano im „nowe Monachium”. W porozumieniu „Mińsk II” podpisanym w 2015 roku stoi, że Rosja jest mediatorem w wojnie domowej, na równych prawach z Francją i Niemcami. Czujecie to? Moskwa nie jest agresorem, ani nawet stroną konfliktu. Jest mediatorem! A wierzyliśmy, że nie da się upaść niżej od Franklina Delano Roosevelta, który do ostatnich godzin życia pozostał „lokajem” Stalina.
Zniszczenia po rosyjskim ataku 4 rakietami balistycznymi w Kijowie na Ukrainie 18 stycznia 2025 r. Fot. AA/ABACA/Abaca/East News
Czy wiedzieliśmy, że Rosja zagrozi Europie? Oczywiście! Wszystkie mniej lub bardziej tajne analizy strategiczne głosiły, że pokojowa dywidenda, określana także jako luka strategiczna, wygaśnie gdzieś około 2018 roku. Cóż bowiem oznaczał ów czas beztroski? Chaos (smutę) u najgroźniejszego sąsiada Europejczyków, po upadku Związku Sowieckiego. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, że rosyjska potęga się odrodzi, bo zawsze się odradzała po klęskach. I nie chodzi tu o nowoczesność, bogactwo czy dobrobyt Rosjan. Oni nigdy nie byli bogaci i nie zaznali dobrobytu. W ich DNA wdrukowane są dwa skrypty; cieszyć się brakiem głodu i potęgą państwa, czyli władzy. Satysfakcję czerpią ze strachu innych przed ich wszechmocą i bezkompromisowym liderem.
Demokracja? Marzą o niej tylko wąskie elity inteligenckie z Moskwy i Petersburga. Rosjanie nigdy jej tak naprawdę nie zaznali i nie poznali. Tu dygresja: czy podobnej sytuacji, z zachowaniem proporcji, nie obserwujemy teraz we wschodnich landach niemieckich? Dlaczego właśnie tam triumfuje AfD? Otóż mieszkańcy byłej NRD, po raz pierwszy w swej historii (jeżeli ominiemy epizod chaotycznej i kryzysowej Republiki Weimarskiej), poznali mechanizmy demokratyczne dopiero po zjednoczeniu kraju. Przedtem przeniesiono ich z systemu faszystowskiego w komunistyczny. W miejsce Hitlerjugend nastali pionierzy z bajki o sowieckim Komsomole.
Czy europejscy liderzy, w pierwszych dwóch dekadach XXI wieku, wyciągnęli wnioski z historii. Żadnych! Paryż, Berlin, Rzym czy Wiedeń (w którym Sowieci siedzieli aż do 1955 roku), nie wspominając o Budapeszcie, Sofii czy Bratysławie przecież wspierali reżimową Moskwę, kupując gaz, ropę i diamenty. Przyjmowali „cara” z honorami przekonując, że już za chwilę go ucywilizują. Tymczasem „car” przyjeżdżał do Brukseli i (nomen omen) Monachium, gdzie otwarcie opowiadał o swych planach. Już w 2007 roku wyłożył czarno na białym, co myśli o niepodległości republik bałtyckich, rosyjskiej strefie wpływów i Unii Europejskiej. I nic. W 2008 roku w Bukareszcie poinformował, że „Ukraina nie jest państwem”. Cisza. Dwie wojny w Czeczenii. Nic. Wojna w Gruzji. Krótkie oburzenie. Najazd na Krym i Donbas. Oburzenie. Wszystko się jakoś ułoży, a bez taniego gazu z Rosji grozi nam kryzys. Czyż nie?
Tymczasem Putin na terenie Wielkiej Brytanii truł bronią chemiczną swych wrogów. Zabijał ich bezkarnie w całej Europie; ostatnio w Niemczech i w Hiszpanii. Alarm podnoszony przez Polskę, Litwę, Łotwę i Estonię większość w Brukseli nazywała nieuleczalną rusofobią. Otrzeźwienie nadeszło zbyt późno, a dziś płacą za to Ukraińcy.
Modernizacja i stabilizacja Ukrainy doprowadziłyby Rosjan do pytania, dlaczego dobrobyt i liberalizm nie stały się ich udziałem. Dlatego reżim Putina nie ma innego pomysłu na Rosję niż wojna. Putin będzie atakował do końca, bo to strach przed sąsiedztwem kolejnego niepodległego kraju pchnął go do walki. Za inwazją Rosji na Ukrainę stoi bowiem neoimperialna wizja. Kreml chce ponownie rządzić Europą dzięki koncertowi mocarstw, podczas którego duże kraje decydują o losie mniejszych. Tak jak po kongresie wiedeńskim w 1815 roku i po Jałcie – w 1945. To anachronizm; całkowita negacja naszych ideałów i zasad, na których zbudowaliśmy europejską wspólnotę bezpieczeństwa i dobrobytu. Europo, obudź się, to nasza wojna!
autor zdjęć: AA/ABACA/Abaca/East News

komentarze