Na historię polskiej konspiracji z czasów II wojny światowej składają się nie tylko losy bojowców, ale także ludzi niosących żołnierzom pomoc i wsparcie, w tym przede wszystkim medyków i sanitariuszek. Jedną z takich osób była nauczycielka Stefania Tatarczuch „Troska”, która wraz z córkami prowadziła w swoim mieszkaniu polowy szpitalik dla partyzantów.
Budynek szkoły powszechnej w Sielcu-Kolonii, gdzie w okresie okupacji Stefania Tatarczuch „Troska” prowadziła tajne komplety. W 1944 był to ośrodek ożywionej działalności konspiracyjnej miejscowego podziemia; dziś budynek jest w stanie ruiny.
Najpierw pod nóż trafił uchodzący za oddziałowego poetę Witold Leśniak „Wilk”, który podczas ostrej strzelaniny z żandarmerią niemiecką został postrzelony w brzuch. Taka rana wymagała wnikliwszej uwagi, trzeba ją było po usunięciu kuli zdezynfekować i odpowiednio przewiązać – potem „Wilk” musiał zostać pod opieką sanitariuszek. Dwaj lżej ranni, Roman Stawiarski „Dar” i Stanisław Uszko „Róża”, wymagali tylko opatrzenia.
Potem przyszła pora na Niemców. Dostało się ich do niewoli kilku: tymi, którzy wymagali pomocy – a dwu było ciężej rannych – zajęły się sanitariuszki, obowiązek to obowiązek. Zresztą z Niemcami to było tak, że gdy tuż po bitwie wychodzili z ukrycia z rękami w górze („brudni, okopceni dymem, z maskującymi zielonymi siatkami na twarzach wyglądają strasznie. Niczym nie przypominają butnych okupantów sprzed kilku godzin” – wspominał uczestnik tych wydarzeń, Włodzimierz Rozmus „Buńko”), nie byli pewni, komu ulegli. Ponieważ otaczali ich ludzie odziani w mundury, ich dowódca zapytał po angielsku: „Czy jesteście angielskimi spadochroniarzami?”. Jeden z partyzantów, Józef Bieniasz „Kat”, uśmiechnął się na to pod nosem i po niemiecku odpowiedział: „Nie, jesteśmy polskimi partyzantami”. Widząc zaś, że Niemców na te słowa ogarnia przerażenie, dowódca oddziału Stefan Jerski „Sam” rzucił z przekąsem: „Ale nie jesteśmy takimi bandytami i mordercami jak wy”. A gdy tylko ranni zostali opatrzeni, jeńców odesłano do Miechowa pod eskortą (na ich własną prośbę, obawiali się bowiem, że pozbawieni broni nie dotrą na miejsce żywi).
A jeszcze był Kazimierz Meres „Ryś”, który wziął udział w bitwie, ale czuł się tak fatalnie, że też trafił do polowego szpitala: gdy okazało się, że ma zapalenie płuc, a do tego na jednej ręce wdało się zakażenie, doktor „Salwarsan” zadysponował, że powinien zostać w szpitalu – do czasu, aż się wykuruje.
Tak wyglądała sytuacja po zwycięskiej dla polskiego podziemia bitwie pod Sielcem koło małopolskiego Skalbmierza 26 lipca 1944 roku. Bohaterami tego lipcowego popołudnia stali się dla okolicznych mieszkańców partyzanci („Rozentuzjazmowana ludność witała zwycięzców kwiatami, jadłem i… łzami. Wiwatom nie było końca” – pisał w swych wspomnieniach cichociemny Ryszard Nuszkiewicz „Powolny”). Nieco w cieniu pozostawali wówczas – a i potem – ludzie, którzy po bitwie zajęli się „Wilkiem”, „Darem”, „Różą”, „Rysiem” i rannymi Niemcami, czyli personel partyzanckiego szpitalika w Sielcu-Kolonii. To oni są jednak bohaterami tego tekstu.
„Sokolica” poznaje „Sokoła”
Centralną postacią tej historii jest Stefania Tatarczuch „Troska”, nauczycielka i kierowniczka szkoły powszechnej w Sielcu-Kolonii. To w jej mieszkaniu, w miejscowości leżącej na uboczu głównych dróg i traktów, zawiązywała się lokalna konspiracja. Do struktur podziemnych wciągnął „Troskę” znajomy jej rodziny, Wiesław Żakowski „Zagraj”, który w 1939 roku walczył w szeregach 3 Pułku Ułanów Śląskich, a po klęsce wrześniowej schronił się na Ponidziu. To tu, w zabudowaniach miejscowej szkoły w Sielcu-Kolonii odbywało się tajne nauczanie, które obok „Troski” prowadziła jej najstarsza córka, też nauczycielka, Aleksandra Śmigielska „Jutrzenka”, ale także warszawski architekt Marian Markiewicz „Maraton”, późniejszy komendant miejscowej placówki „Drozd” Drożejowice w Obwodzie Pińczów AK.
Sielecka szkoła wraz z mieszkaniem „Troski” szybko stały się punktami kontaktowymi dla całego okolicznego podziemia. Spotykali się tu konspiracyjni dowódcy różnego szczebla, działały tu skrzynka kontaktowa i lokalny punkt sanitarny – w okresie I wojny światowej „Troska” sama pracowała przez pewien czas jako sanitariuszka i doskonale zdawała sobie sprawę z wagi opieki sanitarnej podczas wojny. W połowie czerwca 1944 roku odbyło się tu spotkanie, w którym uczestniczyli powiatowy delegat Rządu na Kraj w Obwodzie Pińczów Józef Dąbkowski „Tęgi”; szef Inspektoratu Miechów AK Bolesław Nieczuja-Ostrowski „Tysiąc” oraz dowódca odtwarzanej na tym terenie 106 Dywizji Piechoty AK, cichociemny Antoni Iglewski „Ponar” i wielu innych dowódców wojskowych miejscowego podziemia. Zapadły wówczas decyzje dotyczące przygotowań do podjęcia spodziewanej – wobec zbliżających się wojsk sowieckich – akcji „Burza” na terenie Inspektoratu Miechów.
Pomoc w konspiracyjnej pracy niosły „Trosce” trzy jej córki, które zostały sanitariuszkami: poza „Jutrzenką” także Janina „Sokolica” oraz Maria „Sama”. Działały jako łączniczki, kolportowały podziemną prasę, przygotowywały i wysyłały paczki dla jeńców wojennych, wyszukiwały kwatery dla „spalonych”, którzy ukrywali się przed okupantem. Prowadziły także przygotowanie kwatermistrzowskie (noclegi i wyżywienie) dla odpraw, które odbywały się w ich domu rodzinnym.
Działalność tego środowiska dopomogła w ukształtowaniu się zwartej organizacji podziemnej na tym terenie, a szkoła w Sielcu oraz dom rodzinny „Troski” stały się ważnymi punktami na mapie lokalnego podziemia („po licznych kontaktach służbowych z łączniczką Jasią Tatarczuchówną »Sokolicą«, córką kierowniczki szkoły z Sielca, dom jej matki staje się drugim domem partyzantów z »Gromu«” – wspominał Adolf Gołębiowski „Sokół II”, konspirator z pobliskich Grodzonowic, zresztą w jego przypadku ta znajomość miała romantyczne konsekwencje, bowiem „Sokolica” została później jego żoną).
Kapliczka przy skrzyżowaniu dróg w Sielcu Biskupim. 26 lipca 1944 partyzanci oddziału „Grom” krakowskiego Kedywu Armii Krajowej oraz z kompanii „Dominika” stoczyli tu zwycięską bitwę z żandarmerią niemiecką.
Pod kierunkiem „Salwarsana”
Gdy latem 1944 roku wojska sowieckie dotarły do linii Wisły, polskie podziemie na terenach wokół Pińczowa i Miechowa coraz wyraźniej ogarniał bojowy animusz wobec spodziewanego końca rządów niemieckich. W ostatniej dekadzie lipca w różnych punktach tego obszaru miały miejsce liczne akcje partyzanckie – bitwa pod Sielcem to zaledwie jedno z takich wystąpień. Rezultat był zaskakujący: w ciągu kilku dni obszar liczący około tysiąca kilometrów kwadratowych znalazł się faktycznie poza kontrolą okupanta: od Nowego Brzeska na południu aż do Pińczowa na północy powstał niezależny obszar, który od głównych miast nazywany bywa Republiką Pińczowską, Kazimiersko-Proszowicką Republiką Partyzancką albo po prostu Rzecząpospolitą Partyzancką. Władzę przejęły tu lokalne grupy konspiracyjne – w Kazimierzy Wielkiej rezydował Józef Dąbkowski, będący powiatowym delegatem Rządu na Kraj, natomiast w Pińczowie komuniści powołali własne, alternatywne struktury władzy w postaci Powiatowej Rady Narodowej, na czele której stał Franciszek Kucybała, lokalny dowódca Armii Ludowej.
Przygotowania do przeprowadzenia akcji „Burza” były na tym obszarze zaawansowane. Powstawały oddziały 106 Dywizji Piechoty AK, zadbano o zorganizowanie zaplecza sanitarnego. Będący zwierzchnikiem lokalnych struktur AK Bolesław Nieczuja-Ostrowski „Tysiąc” opisywał później, że latem 1944 roku „prawie nie było w inspektoracie wsi, gdzie nie istniałyby punkty i patrole sanitarne, zorganizowane przez niezwykle ofiarne i czynne jednostki Wojskowej Służby Kobiet (WSK)”. I wyjaśniał: „Oddziały WSK (plutony, drużyny, patrole) poprzez komendantki obwodowe podporządkowane były szefowi sanitarnemu inspektoratu i dywizji mjr. »Świtowi« (Wacław Jaros). W oddziałach tych prowadzone było szkolenie sanitarne przez lekarzy i ich personel pomocniczy. Prowadzone także było podstawowe szkolenie wojskowe. Dokonywane były zakupy leków, narzędzi chirurgicznych, przygotowywane były opatrunki, bandaże, nosze, apteczki i torby sanitarne. […] Przy wszystkich oddziałach bojowych od kompanii wzwyż zorganizowane było również szkolenie sanitarne, działały patrole sanitarne, a od batalionu wzwyż powołano lekarzy, zaś przy Wielkich Jednostkach (WJ) szefów sanitarnych. Przygotowano też na terenie inspektoratu, obok istniejących szpitali powiatowych, wszystko co tylko było możliwe do uruchomienia szpitali polowych”.
Jednym z punktów podziemnej służby sanitarnej stał się wówczas partyzancki szpitalik w Sielcu-Kolonii. Organizacją placówki zajęła się „Troska”. Za opiekę lekarską odpowiedzialni byli tu doktor Stanisław Olwiński „Salwarsan” („wysiedlony z Będzina i ukrywający się u rodziny w Sielcu” – jak opisywała go później „Sokolica”) oraz Stanisław Borowski „Mirsz” („wysiedlony z północno-zachodniej Polski, były lekarz chirurg ze statku »Batory«”). Sanitariuszkami zostały trzy córki „Troski”, które miały za sobą szkolenie przygotowane przez lokalne szefostwo Wojskowej Służby Kobiet. Kilkudniowy kurs sanitarny w połowie lipca 1943 roku przeprowadzili w sieleckiej szkole „Salwarsan” oraz „Mirsz”. Wzięło w nim udział około trzydziestu kobiet z pobliskich wsi, włączyły się one następnie do pracy podziemnej, tworząc lokalne punkty sanitarne.
Szpitalik mieścił się w największym pokoju domu Stefanii Tatarczuch. Znalazło się tu miejsce dla dziesięciu łóżek, pod ręką była kuchnia zapewniająca pacjentom dostęp do świeżych posiłków i przegotowanej wody. Zadbano o środki medyczne i bandaże: część udało się kupić, część medykamentów dostarczyli partyzanci. „Sokolica” wspominała, że po lipcowej bitwie pod Sielcem otrzymała „od partyzantów »Gromu« wiele cennych opatrunków i leków” na potrzeby szpitala.
Dwaj partyzanccy lekarze decydowali o przebiegu kuracji, przeprowadzali niezbędne zabiegi i przepisywali medykamenty. Natomiast „Troska” i trzy jej córki zajmowały się regularnym zmienianiem opatrunków, dozowaniem lekarstw, przygotowaniem bielizny i jedzenia dla pacjentów.
Jakże serce bolało!
Sądny czas zarówno dla partyzanckiego szpitalika, jak też dla całej okolicy nastąpił w początkach sierpnia 1944 roku. Chcąc odzyskać władzę nad utraconym obszarem, Niemcy przystąpili do pacyfikowania Rzeczypospolitej Partyzanckiej. Kulminacją działań stała się bitwa o Skalbmierz 5 sierpnia 1944 roku. W obawie, że w ramach akcji Niemcy spalą nie tylko miasto, ale też sąsiednie wsie, „Troska” zdecydowała o przeniesieniu placówki. „Pakując rannych do ewakuacji, posłaliśmy do wsi podwody – wspominała te chwile „Sokolica” – »Troska« z »Samą« i »Jutrzenką« zbierały i pakowały potrzebne rzeczy dla rannych i rodziny. Ja lokowałam na pierwszą podwodę rannych, apteczki z lekami i bandażami, porywając wszystko nerwowo i szybko, aby zdążyć umknąć przed zagrożeniem pod las, do Dębian”.
Po zakwaterowaniu trzeba było rannym udzielać pomocy. Najbardziej ucierpiał Stefan Kulesza „Wróbel” z oddziału szturmowego. Jak wspominała Janina Tatarczuch-Gołębiowska, „z powodu bolesnej rany musiał się on poddać operacji w warunkach polowych”, dr Olwiński usunął wówczas „Wróblowi” odłamek pocisku z podbrzusza. „Sokolica” zaznacza przy tym, że żołnierz „w szoku nerwowym omal nie zadusił pielęgnującej go sanitariuszki, Marii Baranówny”.
„Sokolica” wróciła następnie do Sielca, aby kierować rannych do nowych punktów sanitarnych. Spotkała wówczas „dwóch żołnierzy ze szturmówki, wlokących zmęczone nogi. Przy wycofywaniu się z przegranej walki, rzeką, pokaleczyli nogi [...]. Byli to pchor. »Zagacki« (Tadeusz Wójcik) i strz. »Mat« (Stanisław Madajczyk), zziajani, zszokowani, powtarzający bez przerwy słowa: nie ma »Brzozy«! Płakali”. Franciszek Kozłowski „Brzoza II” był dowódcą jednego z oddziałów, który jako pierwszy ruszył do Skalbmierza, aby podjąć z Niemcami walkę i bronić mieszkańców. Oddział został jednak zdziesiątkowany, a dowódca zginął. „Zabrałam spotkanych na wóz – wspominała dalej „Sokolica” – i zawiozłam do szpitalika ewakuacyjnego w Dębianach, aby obmyć ich nogi, zdezynfekować pokaleczenia i zawinąć”. Z polowej pomocy sanitarnej korzystali także cywile, którzy podczas starć w mieście odnieśli rany: „Ledwie weszłam do pokoju – relacjonowała „Sokolica” – usłyszałam głos kobiety i dziecka. To ze Skalbmierza Józefa Zwolańska, młodziutka niewiasta przedarła się cudem z płonącego miasta z rannym dzieckiem. Opatrzyłam główkę dziecka [...] zrobiłam opatrunek i skierowałam do lekarza”.
Niezależnie od tego, co robiły „Troska” i jej córki, w płonącym Skalbmierzu jeszcze jeden punkt sanitarny zorganizował doktor Roman Dutkiewicz. Pomagał mu doktor Stanisław Borowski, należący do personelu szpitala w Sielcu, ale tego feralnego dnia nie zdążył wyjechać z miasta. „Ci dwaj lekarze, pozostając na posterunku, zdali najtrudniejszy życiowy egzamin z wierności przysiędze Hipokratesa i przysiędze wojskowej – wspominała córka Romana Dutkiewicza, Maria. – Na wiadomość o pojawieniu się w naszym domu pierwszych rannych, ojciec mój zostawił w schronie rodzinę i zaczął w swoim gabinecie opatrywać pacjentów”. Sytuacja była trudna, przy domu Dutkiewiczów gromadzili się ranni, istniała obawa, że ściągną oni uwagę szalejącego po mieście oddziału Ukraińców, „a ci z reguły nie przestrzegający międzynarodowych konwencji, wrzucą przez okno parę granatów (nie szanując znaku Czerwonego Krzyża)” – opisywała Maria Dutkiewicz. Aby tego uniknąć, na pomoc ruszyły kobiety: „Mama i kobiety z rodziny opuściły schron, darły płótno na chusty i bandaże do opatrunków i pomagały ojcu, asystując przy zabiegach”.
Bitwa o miasto była zacięta. Niemcy wyparli stacjonujący tu oddział AK, podpalili budynki i przystąpili do rozprawy z mieszkańcami. Dowództwo miejscowego oddziału AK zdecydowało się poprosić o pomoc lokalne oddziały komunistycznej Armii Ludowej. Udało się w ten sposób zyskać wsparcie dwóch sowieckich czołgów, przysłanych z Wiślicy, gdzie znajdował się wysunięty patrol przyczółka baranowsko-sandomierskiego. Niemców ostatecznie udało się odepchnąć, jednak ogromnym kosztem, śmierć bowiem poniosło 80 mieszkańców Skalbmierza (w tym starcy, kobiety i dzieci) oraz 21 partyzantów. Nastroje w podziemiu były fatalne. „Sokolica” wspomina, że niepokoiła się o los swojego narzeczonego „Sokoła II”. I dopiero późno w nocy koledzy z oddziału przynieśli nowiny: „Otrzymałam odpowiedź pocieszającą, że żyje, ale nawet ta nie mogła w pełni ucieszyć, bo przecież poległo dziesiątki młodych, wspaniałych ludzi. Jakże serce bolało! Boże!”.
Bitwa pod Skalbmierzem stanowiła końcowy akord istnienia Rzeczypospolitej Partyzanckiej. Szpital u „Troski” przestał istnieć, lecz już wkrótce przed rodziną Tatarczuchów oraz doktorem Olwińskim stanęło nowe wyzwanie: piecza nad ośmiu rodzinami uciekinierów z powstańczej Warszawy. Trzeba było im bowiem zapewnić zakwaterowanie, wyżywienie, odzież i opiekę lekarską. Pomyślano nawet o zorganizowaniu wspólnych świąt Bożego Narodzenia. „Wigilia ta, chyba najbiedniejsza w życiu, zapadła w ich pamięci na zawsze jako wspaniałe przeżycie, nasycone atmosferą polskości” – pisała w swych wspomnieniach „Sokolica”.
Źródła cytatów
M. Dutkiewicz, Ranni w Skalbmierzu, w: Wspomnienia partyzantów Republiki Pińczowskiej 1944, red. A. Kozera, t. 2, Kielce 2004.
A. Gołębiowski, Partyzanckie spotkania, w: Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy krakowskiego Kedywu i Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”, red. W. Rozmus, t. I, [Kraków] 1991 (opublikowane także na stronie kedyw.info).
J. Gołębiowska, Szpitalik polowy w Sielcu Kolonii, w: Wspomnienia partyzantów Republiki Pińczowskiej 1944, red. A. Kozera, t. 2, Kielce 2004.
B. Nieczuja-Ostrowski, Rzeczpospolita Partyzancka, Warszawa 1991. R. Nuszkiewicz, Uparci, Warszawa 1983.
W. Rozmus „Buńko”, W oddziałach partyzanckich i baonie „Skała”, Kraków 1987
autor zdjęć: Robert Sendek
komentarze