Wojna to karnawał, odwrócenie porządku rzeczy, a jego największą „atrakcją” wydaje się anulowanie piątego przykazania: nie zabijaj! Zresztą i całą resztę dekalogu można wtedy kontestować bez większych konsekwencji. Szatańska dialektyka zyskuje oficjalne błogosławieństwo, jak w przypowieści o biblijnym Hiobie. Takich „sprawiedliwych potępieńców” zna niejedna wojna, w różnych częściach świata.
W Meksyku rewolucja była tak krwawa i długa, że do dziś historycy nie są pewni, kiedy wygasła. Jedni piszą, że karnawał śmierci skończył się tam w 1917 roku, wraz z uchwaleniem konstytucji, inni podają koniec powstania cristeros w 1929 roku, a są i tacy, którzy datę graniczną przesuwają do roku 1940 albo i jeszcze dalej. Jedno jest pewne – od 1910 roku trwała tam nieprzerwana wojna domowa, w której każdy walczył z każdym i w nienawistnym widzie już mało kto pamiętał szczytne hasła, z którymi szedł się bić. W końcu liczyło się już tylko jedno zawołanie: „Viva la muerte!” – „Niech żyje śmierć!”.
Najszybszy awans na świecie
W walce jeńców nie brano, w egzekucjach bez mrugnięcia okiem uśmiercano nie tylko mężczyzn, ale też kobiety i dzieci. Przy tym aktem łaski było, jeśli śmierć zadawano szybko, za pomocą broni palnej. Częściej jednak okrutnie pastwiono się nad ofiarami, torturując je w wymyślny sposób. Do repertuaru każdej z walczących stron należało obcinanie kończyn, zakopywanie żywcem, przypalanie i wyrywanie języka. Nie dawano też spokoju zabitym już wrogom – ćwiartując i bezczeszcząc ich zwłoki.
„Meksykańscy rebelianci” – tak podpisano to zdjęcie w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” z 1935 roku. Mundury i elegancja wskazują, że to być może oddział jednego ze zbuntowanych przeciw rządowi generałów. Fot. NAC
Czasem jednak zdarzały się sytuacje zupełnie nieoczekiwane, które dowodziły, że diabeł obdarzony jest wyjątkowo czarnym, by nie powiedzieć – smolistym poczuciem humoru. Otóż w 1924 roku prezydent i generał Alvaro Obregón stłumił powstanie swego poprzednika, generała Adolfo de la Huerty. Obregón był, jak na stosunki panujące w Meksyku, uważany za umiarkowanego polityka, więc po zwycięstwie nad insurekcją nakazał wymordować jedynie jej przywódców, czyli niemal całą generalicję i wielu pułkowników. Wykonując ten rozkaz żołnierze armii rządowej schwytali między innymi prawnika, licenciado Treviño, będącego sekretarzem jednego ze zbuntowanych generałów.
Dowódca plutonu egzekucyjnego chciał go od razu postawić pod ścianą, ale Treviño zaczął go przekonywać, że jako cywil nie podlega karze śmierci. Zbity z tropu oficer zadepeszował więc do Ministerstwa Wojny w Mexico City z pytaniem, co ma uczynić z tak niezwykłym jeńcem? Minister Francisco Serrano, jeden z nielicznych generałów, który dochował wierności prezydentowi, odpowiedział dwoma telegramami. W pierwszym mianował licenciado Treviño generałem, a w drugim nakazał rozstrzelać „generała licenciado Treviño”. Rozkaz wykonano, nie uchybiając nakazowi.
Bez wyboru
Hrabia Jan Potocki, autor Rękopisu znalezionego w Saragossie celnie zauważył w swym dzienniku: „Nigdy cudzoziemiec nie jest bardziej obcy w kraju niż w czasie rewolucji. Widzi wielkie poruszenie, którego cele i przyczyny są mu nieznane”. Podobnie można stwierdzić o człowieku, który znalazł się nie z własnej woli na obcej ziemi ogarniętej wojną. By ocalić życie, musiał się błyskawicznie rozeznać, kto wróg, a kto swój i nie miał przy tym zbyt wiele czasu na refleksję. Błąd groził śmiercią lub w najlepszym wypadku uwięzieniem. Doświadczali tego zwłaszcza jeńcy uciekający z obozów jenieckich lub więźniowie, którym jakimś cudem udało się wyrwać z obozu koncentracyjnego. Szczególnie trudno mieli czerwonoarmiści, którzy znaleźli się w niewoli niemieckiej. Do grudnia 1941 roku Niemcy wzięli do niewoli ponad trzy miliony czerwonoarmistów! Wykorzystując fakt, że Związek Sowiecki nie podpisał konwencji genewskiej, niemieckie dowództwo faktycznie większość z nich skazało na śmierć, a przed częścią postawiło iście diabelską alternatywę.
Najszybsza śmierć czekała wziętych do niewoli komisarzy politycznych, członków partii komunistycznej i Żydów. Tych specjalne oddziały SS zabijały na miejscu, często jeszcze na pobojowisku. Resztę czekała także śmierć, ale o wiele trudniejsza, bo z wycieńczenia i głodu w tak zwanych obozach jenieckich lub obozach koncentracyjnych. Trudno ocenić, które z tych miejsc były straszniejsze, bo w obozach koncentracyjnych były przynajmniej baraki. Co do obozów jenieckich określenie „tak zwane” kryje okrutną prawdę. Były to po prostu ogrodzone drutem kolczastym pola, pozbawione jakiejkolwiek zabudowy, na których upychano tysiące jeńców, nie dając im nawet słomy na legowisko. Do jedzenia dostawali buraczane liście, kłącza, odpadki albo od razu skazywano ich na konanie z głodu. Nawet komendanta Auschwitz, Rudolfa Hössa, poruszył stan sowieckich jeńców, których przysłano mu do obozu. Pisał we wspomnieniach: „Widziałem kiedyś kolumnę Rosjan liczącą kilkaset osób […], która rzuciła się nagle z drogi w kierunku najbliżej położonych kopców kartofli. […] Rosjanie rozkopywali kopce i nie można było ich odpędzić. Kilku z nich w czasie tego rozkopywania zmarło trzymając w rękach pełno ziemniaków”. Zbrodniarz nie omieszkał dalej napisać, że były przypadki kanibalizmu wśród jeńców sowieckich osadzonych w Brzezince. Tego, kto był odpowiedzialny za doprowadzenie ludzi do takiego stanu, już nie dodał.
Takie sceny, jak na tych dwóch zdjęciach, były codziennością pierwszych tygodni niemieckiego Blitzkriegu w Rosji latem 1941 roku. Niemcy zamykali w olbrzymich kotłach tysiące czerwonoarmistów. Większość z nich w niewoli czekał straszny los… Fot. NAC
Z czasem, kiedy obrona Armii Czerwonej tężała na przedpolach Moskwy, Leningradu i Stalingradu, a ofensywa Wehrmachtu zaczynała wyraźnie wyhamowywać, Niemcy zaczęli werbować część jeńców do formacji pomocniczych, wartowniczych, a w końcu i bojowych. Akces do Ostlegionen – Legionów Wschodnich – zgłaszali antykomuniści, których pośród wielonarodowej rzeszy jeńców było niemało, ale też po prostu ci, którzy w ten sposób ratowali się przed śmiercią głodową. W podjęciu tej dramatycznej decyzji zdrady sowieckiej ojczyzny dopomógł im sam Stalin, ogłaszając, że każdy czerwonoarmista, który dostał się do niewoli, jest automatycznie dezerterem. A za coś takiego w pierwszych latach wielkiej wojny ojczyźnianej czekało to samo co u Niemców: szybka śmierć w oddziałach karnych lub powolna z głodu w łagrach.
Sam pośród swoich
Witold Kruczek-Abuładze był synem Polaka i Gruzinki. Jego ojciec, inżynier Władysław Kruczek, po rewolucji 1905 roku, by zatrzeć za sobą tropy przed carskimi policmajstrami, uciekł aż do Gruzji. Tutaj zakochał się w pięknej Tamarze – dziewczynie ze sławnego gruzińskiego rodu Abuładze. W latach trzydziestych małżonkowie z dwójką swych dzieci przyjechali do Polski i nim Witold poznał dobrze ojczyznę swego ojca, wybuchła wojna. Jego ojciec zmarł w 1940 roku, więc na Witolda spadł obowiązek utrzymywania matki i siostry, z którymi mieszkał w Częstochowie. Pracował jako kierowca w przedsiębiorstwie transportowym. Szukał też kontaktów z konspiracją, ale te znalazł dopiero po przeniesieniu się do Warszawy, a dokładnie po wybuchu powstania, kiedy dzięki swemu fachowi szofera-mechanika znalazł się w oddziale osłonowym samego generała „Montera”.
Nim Witold został żołnierzem Armii Krajowej, pomagał matce swego znajomego przekazywać żywność jeńcom z niemieckich obozów pod Częstochową. Nie mógł wówczas wiedzieć, że być może pomagał również rodakom swojej matki, a może i swemu kuzynowi, Tariełowi Abuładze, który jako żołnierz Armii Czerwonej trafił do niemieckiej niewoli w jednym z takich obozów jenieckich pod Częstochową właśnie. Tariełowi Abuładze nie była jednak przeznaczona śmierć w obozie, lecz z bronią w ręce, choć jej okoliczności były równie tragiczne. Kuzyn Witolda Kruczka-Abuładze został żołnierzem zgrupowania partyzanckiego jednego z najsłynniejszych dowódców AK – cichociemnego, porucznika Jana Piwnika „Ponurego”. Dzięki Kruczkowi-Abuładze, który zachował pamięć o swoim kuzynie, możemy poznać nazwisko jednego z żołnierzy anonimowej drużyny Gruzinów, którzy znaleźli się w 1943 roku w oddziałach „Ponurego”.
Czas ołowiu
Tarieł Abuładze był wśród trzynastu Gruzinów, którzy zdecydowali się wstąpić do Ostlegionen. Niemcy ich odżywili, umundurowali, uzbroili i wcielili do służby wartowniczej. Odtąd mieli pilnować swych byłych towarzyszy broni, którzy nadal umierali z głodu za drutami obozu. Gruzini mieli jednak inne plany. Kiedy wrócili do świata żywych, jak w ludowej bajce, oszukali diabła, z którym podpisali cyrograf. Mianowicie bardzo szybko nawiązali kontakt z miejscową polską konspiracją i pewnego dnia wiosną 1943 roku jak jeden mąż zdezerterowali z bronią, znikając w okolicznych lasach. Odnaleźli się na Kielecczyźnie jako drużyna oddziału partyzanckiego podchorążego Władysława Wasilewskiego „Oseta”. Oddział ten początkowo należał do Gwardii Ludowej, ale w połowie czerwca 1943 roku „Oset” podporządkował się rozkazom „Ponurego” i tak gruzińska drużyna kapitana „Kazbeka” vel „Kwebeka” znalazła się w Armii Krajowej. Dokładnie w III Zgrupowaniu dowodzonym przez porucznika Stanisława Pałaca „Mariańskiego”. W sierpniu 1943 roku oddział „Mariańskiego” z rozkazu „Ponurego” działał na ziemi opatowskiej.
Mroczny las
A jednak na przełomie 1943 i 1944 roku Tarieł Abuładze znalazł się ponownie w partyzantce tworzonej przez polskich komunistów, która wówczas już zmieniła nazwę z Gwardii Ludowej na Armię Ludową. Przejścia byłych jeńców sowieckich z AK do AL czy oddziałów partyzantki sowieckiej nie były wówczas już niczym dziwnym. Aprobowały je obie strony właściwie z tych samych, politycznych powodów. Dla dowództwa AK Sowieci w jej szeregach byli „elementem niepewnym”, natomiast dla AL naturalnym wzmocnieniem jej szczupłych szeregów. Choć zdarzały się odstępstwa od tej zasady. W batalionie porucznika Wincentego Tomasika „Potoka”, który operował w lasach iłżeckich, znajdowała się osiemdziesięcioosobowa kompania Rosjan – uciekinierów z obozów jenieckich i dezerterów z Ostlegionen. Dowodził nimi starszyna o pseudonimie „Sasza”. Jak wspominał jeden z żołnierzy „Potoka”, Stanisław Kosicki „Bohun”: „Szczególnym echem odbiły się próby przejęcia ich przez Armię Ludową. „Potok” pozostawił im wolną rękę. Odmówili i pozostali w naszych szeregach. Zjednało to im naszą sympatię”. Takich wypadków w Górach Świętokrzyskich było jeszcze kilka, co w swych wspomnieniach odnotowali między innymi kapitan Józef Wyrwa „Stary” i generał Stanisław Karliński „Burza”, u których w oddziałach znajdowały się większe grupy Rosjan. Trzeba przy tym pamiętać, że czerwonoarmistów decydujących się na pozostanie w AK czekała jeszcze perspektywa spotkania się z własnymi regularnymi oddziałami wkraczającej na ziemie polskie Armii Czerwonej. A dokładnie z cieszącym się złą sławą jej kontrwywiadem – Smierszem (nazwa ukuta od „smiert’ szpionom” – śmierć szpiegom). Wszyscy sowieccy partyzanci i oswobodzeni z niewoli jeńcy przechodzili weryfikację przed specjalną komisją Smierszu. Nic dziwnego, że bezpieczniej było służyć we własnych oddziałach partyzanckich lub w sojuszniczym AL.
Tarieł Abuładze został żołnierzem oddziału AL im. Mariana Langiewicza, którego komendantem był Czesław Byk „Brzoza” (po wojnie zmienił nazwisko na Borecki). Na początku 1944 roku oddział zajmował kwatery w kilku wsiach pod Ostrowcem Świętokrzyskim. Wówczas już oprócz potyczek z Niemcami coraz częściej dochodziło do bratobójczych starć między partyzantami, w czym przewodziły oddziały dwóch skrajnych biegunów politycznych – Narodowych Sił Zbrojnych i AL wspieranej przez partyzantkę sowiecką. Ale w tej walce uczestniczyli też żołnierze AK i Batalionów Chłopskich. Słowem w Górach Świętokrzyskich zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. I jedną z ofiar tego dramatu został Tarieł Abuładze.
Strzały w zamieci
Nocą 6 lutego 1944 roku Gruzin znalazł się w trójce, która wiozła do Trębanowa rozkazy dla swego oddziału. Mocno wiało i szybko rozpętała się śnieżna zamieć, co wbrew pozorom nie zmartwiło partyzantów, gdyż gwarantowało im, że na drodze nie zaskoczy ich żaden niemiecki patrol. Ale dowódca nie doczekał się ich powrotu. Przeczesujący okolicę patrol AL natrafił na drodze na sanie zaprzężone w konie, a wokół nich czerwieniła się krew na śniegu, której nie zdołała już przykryć zamieć. Za saniami leżał martwy człowiek – okazał się nim Tarieł Abuładze. Pozostałe krwawe ślady prowadziły do jego dwóch towarzyszy. Jeden z nich, choć był ranny, zdołał uciec. To on przekazał, że egzekutorami byli AK-owcy z oddziału „Barwy Białe”. Jego dowódca, podporucznik Konrad Suwalski „Mruk” wywodził się z Narodowej Organizacji Wojskowej i prowadził w swym obwodzie opatowskim bezpardonową wojnę na dwa fronty: z Niemcami oraz AL i partyzantką sowiecką.
W tym czasie kuzyn zabitego przez żołnierzy „Białych Barw” Tarieła Abuładze jako „Kruk” walczył na barykadach Warszawy w elitarnym oddziale osłonowym sztabu generała Antoniego Chruściela „Montera”. Po powstaniu Witold Kruczek-Abuładze trafił do niemieckiej niewoli, a w 1945 roku zdążył jeszcze wstąpić do 2 Dywizji Strzelców Pieszych internowanej od 1940 roku w Szwajcarii. Jako jej żołnierz wrócił do kraju. Kilka lat później dotarła doń wiadomość o losach Tarieła, dla którego wplątanie w polską historię skończyło się tragicznie. Ślady walki wskazywały, że były żołnierz „Ponurego” bronił się do końca, a został dobity strzałem z własnego pistoletu, który ciężko rannemu wyciągnięto z ręki. O ten czyn oskarżono żołnierza „Białych Barw” – Kolasę pseudonim „Leń”. W więzieniu miał się powiesić, choć Kruczkowi-Abuładze sugerowano też, że to nie było samobójstwo.
Okazało się także, że walka między partyzantami położyła się trwałym cieniem na całej okolicy. Kiedy Kruczek-Abuładze w latach 90. ubiegłego wieku przyjechał do Trębanowa szukać mogiły kuzyna, natknął się na ścianę milczenia ze strony mieszkańców. Ludzie pamiętający tamte czasy nadal się bali. W końcu, na cmentarzu parafialnym wskazano mu ślad po domniemanej mogile Tarieła Abuładze, czerwonoarmisty, żołnierza III Zgrupowania AK „Ponurego” i oddziału AL imienia Mariana Langiewicza. Tego jedynego znanego z imienia i nazwiska żołnierza gruzińskiej drużyny „Ponurego”.
Właściwy obrót cekaemu
Tarieł Abuładze – Gruzin zagubiony w Polsce – jak biblijny Hiob, mógł wybierać między złem a dobrem, lecz jego decyzja niezależnie od obranej opcji i tak kończyła się tak samo – nieszczęściem. A może w tym szaleństwie była jednak metoda, by po wszystkim okazało się, że wystawiony na próbę nie sprzeniewierzył się zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości i własnemu sumieniu. Jak uczynił to major Hugh Clowers Thompson Jr. pod My Lai 16 marca 1968 roku. Wtedy to żołnierze podporucznika Williama Calleya wymordowali kilkuset cywilów – starców, kobiet i dzieci. Dokładna liczba ofiar nie jest znana, najczęściej podaje się od 347 do 504, lecz na pewno zabitych w morderczym widzie, w jaki wpadli Amerykanie byłoby więcej, gdyby nie nadleciał śmigłowiec pilotowany wówczas przez młodego Thomsona Jr. Pilot zauważywszy z góry, co jego rodacy wyczyniają w wiosce, wylądował maszyną między grupą wietnamskich cywili a ścigającymi ich żołnierzami. Strzelcom pokładowym rozkazał, by wymierzyli karabiny maszynowe w ludzi podporucznika Calleya i wezwał przez radio kolejne śmigłowce, żeby pomogły mu zabrać w bezpieczne miejsce przerażone kobiety i dzieci.
Za swój heroiczny czyn cała załoga śmigłowca Thompsona Jr. dopiero po trzydziestu latach została odznaczona Medalem Żołnierza. Tak długo wojskowi i polityczni decydenci godzili się z prostym faktem, że ci żołnierze jako jedyni pod My Lai uratowali honor munduru US Army. Natomiast podporucznika Calleya skazano na karę dożywotniego więzienia za morderstwo z premedytacją, jednak prawie natychmiast prezydent Richard Nixon polecił wypuścić go z więzienia. Calley w zamian otrzymał trzy i pół roku aresztu domowego w swojej kwaterze w Fort Benning, a następnie został zwolniony decyzją sądu federalnego. W wywiadach zawsze podkreślał, że wykonywał jedynie rozkazy przełożonych, choć jego dowódca, kapitan Ernest Medina, równie konsekwentnie zaprzeczał, by wydawał mu rozkaz masakry bezbronnej wietnamskiej wsi.
Bibliografia
„Autobiografia Rudolfa Hössa, komendanta obozu oświęcimskiego”, b. m. i r. w.
S. Burza-Karliński, „W burzy dziejowej. Wspomnienia 1939–1945”, Wrocław 2005
P. Korczyński, „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, Warszawa 2018
S. Kosicki, „Wojna, wojna, wojenka”, Olsztyn 1993
T. Łepkowski, „Historia Meksyku”, Wrocław 1986
J. Wyrwa, „Pamiętnik partyzanta”, Londyn 1991
Autor dziękuje panu Witoldowi Kruczkowi-Abuładze za relację o losach Tarieła Abuładze i za przekazanie jego zdjęcia.
autor zdjęć: NAC, archiwum Witolda Kruczka-Abuładze.
komentarze