Fotografię sympatii – narzeczonej, koleżanki lub nawet nieznanej dziewczyny, by koledzy nie kpili, że na wojnę poszło się bez miłosnej inicjacji – prawie zawsze można było znaleźć przy zabitych żołnierzach. Czasem razem z plikiem zdjęć pornograficznych, które od razu stawały się cennym trofeum po zwycięskim ataku na nieprzyjacielskie pozycje.
Szczęściarze, którzy je zdobyli, mogli być pewni, że przez dłuższy czas nie zabraknie im ani papierosów, ani konserw, ani wódki. Jeśli oczywiście zdecydowali się pozbyć tego skarbu, który na chwilę pozwalał zapomnieć o otaczającym ich koszmarze. Z pornograficznych zdjęć, wulgarnych opowieści o wizytach w przyfrontowych domach uciechy, a najczęściej banialukach chorej frontowej wyobraźni, żołnierze tworzyli swe opowieści o ziemskiej miłości. To była część frontowej rutyny. Kiedy opadała adrenalina walki, strachu i kiedy mijało potworne zmęczenie, to człowiek zaczynał analizować sytuację i rozpamiętywać. Prawie zawsze kończyło się to bolesną tęsknotą do domu, rodziny, narzeczonej lub do czegokolwiek i kogokolwiek, co znamionowało normalne życie. Nikt nie był od tego wolny – bohater czy tchórz, oficer czy zwykły szeregowiec. Wszystkich tak samo dręczyła nostalgia. Oszukiwali się, że jak przeżyją i wrócą do domu, będą smakować każdą chwilę życia i będą doświadczać pięknej miłości. Ci, którzy zmuszeni byli zabijać, liczyli na to, że po wojnie będą lepszymi ludźmi…
Ułan i dziewczyna to jeden z ikonicznych wizerunków w historii polskiego oręża, powielany w tysiącach obrazów (ulubiony temat Kossaków), pocztówek i zdjęć, a także w popularnej piosence „Przybyli ułani pod okienko”. Na zdjęciu dziewczyna podaje kubek wody szwoleżerowi z 1 Pułku Szwoleżerów, lata trzydzieste ubiegłego wieku. Fot. NAC
Dziewczyna ze Lwowa
Rzadko jednak te nadzieje kończyły się happy endem. Albo nie było już do czego wracać, albo powracającego wojna zmieniła w psychicznego czy fizycznego kalekę, który nie był zdolny do normalnego życia, a najczęściej trzeba było borykać się z powojenną biedą, w której niejeden z weteranów zaczynał tęsknić za frontem i tak zamykało się błędne koło. Zdarzały się jednak i historie jak z Hollywood lub ludowych bajek, w których bohater po wielu niebezpiecznych perypetiach otrzymywał w nagrodę rękę królewny. Tak było w wypadku Ślązaka Gerarda, który razem ze swym najlepszym przyjacielem, Alojzym, został wcielony siłą do Wehrmachtu. Obaj pochodzili z Pszczyny i obaj trafili na front wschodni. Istotne w tej historii było też to, że Gerard zostawił w domu młodą żonę, a Alojzy był kawalerem. Przed wyjazdem do Rosji, ich oddział stacjonował we Lwowie. Tam pewnego zimowego dnia, gdy stali na ulicy przed koszarami i palili papierosy, nagle podeszła do nich młoda kobieta z małym dzieckiem na rękach i nieśmiało powiedziała:
– Panowie, wy po polsku mówicie, a jesteście w armii niemieckiej…
– My po śląsku se godomy, a ty co, chej mosz chłopa? – zapytał ją Alojz.
– Mojego męża bolszewicy zabrali – odpowiedziała.
– A ty tu pod koszary nie łaź, bo beda źle o ciebie myśleć – poradzili jej życzliwie.
– Ale ja nie mam swemu dziecku co dać jeść – przyznała łamiącym się głosem kobieta.
Na te słowa Gerard poszedł do koszar i przyniósł jej chleb. Od tego czasu przychodziła prawie codziennie, a Ślązacy zawsze darowali jej paczkę z jedzeniem. I tak było do wiosny, kiedy ich oddział otrzymał rozkaz ruszenia na front. Przygotowali więc większe zapasy i kiedy kobieta przyszła jak zwykle o umówionej porze, pożegnali biedaczkę słowami:
– Dziołszko, mosz worek z chlebem, a już my jadymy dali.
Na froncie trzymali się nadal razem, aż do feralnego dnia, kiedy Gerard został ciężko ranny podczas sowieckiego kontrataku. Alojz sądził, że rana przyjaciela jest śmiertelna, więc oderwał mu nieśmiertelnik i wycofał się pospiesznie, by nie wpaść w ręce okrążających ich czerwonoarmistów. Gdy Alojz przyjechał na urlop, odwiedził dom przyjaciela i potwierdził zrozpaczonej żonie, że był świadkiem śmierci jej męża. Niedługo potem otrzymał przydział na front włoski, gdzie dostał się do niewoli i jak wielu Ślązaków, wstąpił w szeregi 2 Korpusu Polskiego. Po wojnie wrócił do rodzinnej Pszczyny i ożenił się z wdową po Gerardzie. Szybko urodziło im się dziecko.
„Wojenna narzeczona”. W czasie I i II wojnie światowej często dochodziło do takich związków, w których żołnierze nie bacząc na pozostawione w domu rodziny, wiązali się z kobietami spotkanymi na kwaterach za liniami frontu lub służącymi w wojsku. Na tym zdjęciu zrobionym gdzieś w Karpatach, wiejska dziewczyna dostąpiła „zaszczytu” pozowania z oficerem rosyjskiej Lejbgwardii, 1915 rok. Fot. NAC
Nadszedł 1956 rok. Po politycznej odwilży, Sowieci zwolnili z niewoli ostatnich jeńców niemieckich, którzy zdołali ją przetrwać. Wówczas okazało się, że Gerard jednak przeżył wojnę. Gdy wychudzony, w zniszczonej kufajce stanął w progu domu, zobaczył przerażoną żonę, stojącego obok niej zakłopotanego Alojzego i ich dziecko w kołysce, to powiedział:
– A, to wyście się już pobrali… To my byli ino bezdzietnym małżeństwem, to jo wom nie bede wchodził w paradę.
Nie wiedząc, co dalej robić, wrócił na stację kolejową. Z zadumy wyrwał go gwizd lokomotywy. Do Pszczyny przyjechał akurat pociąg z repatriantami ze wschodu. Gerard przyglądał się podobnym do niego nieszczęśnikom wysiadającym z wagonów i nagle zastygł, jakby go piorun poraził. W tłumie rozpoznał znajomą ze Lwowa, trzymającą za rękę synka! Ona też go poznała, mimo że niewola odcisnęła na jego twarzy swe piętno.
– To pan! Pan nam chleb wynosił! – krzyknęła wzruszona.
Okazało się, że jej mąż nie przeżył łagrów i tak Gerard straciwszy najpierw rodzinę, w jeden dzień zyskał nową, bo oboje z lwowianką postanowili razem wszystko rozpocząć od nowa.
Edward i Mala
Fabryka śmierci w Auschwitz była ostatnim miejscem na ziemi, które może kojarzyć się z miłością. A jednak i w tym piekle stworzonym przez człowieka, rodziło się uczucie silniejsze od… nie od śmierci – bo to jedynie zgrabna figura retoryczna, której nie możemy potwierdzić – ale od instynktu przeżycia. Wobec takiej miłości bezradni byli nawet panowie życia i śmierci więźniów – esesmani i skłaniało ich to do gestów człowieczeństwa.
Kapitan Polskich Sił Powietrznych w towarzystwie kobiety, Blackpool, 1941 rok. O miłosnych podbojach polskich lotników podczas Bitwy o Anglię krążyły legendy. Zapytany o to major pilot Jerzy Główczewski, ostatni do niedawna z żyjących pilotów myśliwskich (zmarł 13 kwietnia 2020), odpowiedział gorzko, że to był jedynie przejaw mody, z której niewiele zostało, kiedy okazało się, że Polacy już nie są tak bardzo potrzebni, by wygrać wojnę z Hitlerem. Fot. NAC
Wczesnym popołudniem 24 czerwca 1944 roku do bramy obozu w Birkenau podszedł SS-Rottenführer z eskortowaną więźniarką, która dźwigała na rękach porcelanową umywalkę. Strażnik rutynowo spojrzał na przepustkę w dłoni esesmana i podniósł do góry szlaban. Kilka godzin później w obozie zawyły syreny na znak, że doszło do ucieczki. Okazało się, że za SS-Rottenführera przebrany był Edward Galiński, numer obozowy 531 i Mala Zimetbaum, numer obozowy 19880. Numer Galińskiego wskazywał, że był starym więźniem (choć metrykalnie młodym, bo urodzonym 5 października 1923 roku) i rzeczywiście – do Auschwitz trafił w pierwszym transporcie 14 czerwca 1940 roku. Trzy lata później przeniesiono go z obozu macierzystego do Birkenau, gdzie jako doświadczony więzień i ślusarz dostał przydział do dobrego komanda instalatorów (hydraulików). To gwarantowało mu w miarę lekką pracę, lepsze wyżywienie, a przede wszystkim swobodę poruszania się po całym obozie, również po jego części kobiecej.
Dzięki temu poznał Malę Zimetbaum, belgijską Żydówkę, która pochodziła z Polski – urodziła się 26 stycznia 1918 roku w Brzesku. Mala prócz francuskiego, swobodnie rozmawiała po polsku i niemiecku, więc pełniła funkcję gońca esesmańskiej wartowni w Birkenau. To była miłość od pierwszego wejrzenia i od razu odwzajemniona. Koleżanki Mali z baraku wspominały, że po poznaniu z młodym Polakiem powtarzała „Kocham i jestem kochana”. Wybranek jej serca także szybko udowodnił, że dla niego to poważny związek. Edward już od dłuższego czasu planował ucieczkę wspólnie z dwoma przyjaciółmi – Jerzym Sadczykowem i Wiesławem Kielarem. Miał im to ułatwić mundur esesmański wraz z pistoletem, który otrzymali od… zaprzyjaźnionego z nimi esesmana, Ślązaka Edwarda Lubuscha. Kiedy jednak Galiński poznał Male Zimetbaum, konspiratorzy zmienili plan. Wiedzieli, że Armia Czerwona coraz szybciej spycha wojska niemieckie na zachód i władze obozowe zaczynają myśleć o likwidacji fabryki śmierci. W tym wypadku żydowska narzeczona mogłaby zostać przeznaczona nie do ewakuacji, lecz na śmierć. Uradzili więc, że Edward z Malą uciekną jako pierwsi, a Sadczykow i Kielar przy następnej nadarzającej się okazji.
„Miłość w Zakopanem”. Ta pozornie niewinna fotografia niemieckich marynarzy z dziewczynami może mieć tragiczny wydźwięk, jeśli ich partnerki były Polkami. Za obcowanie z wrogiem groził ostracyzm ze strony rodaków i kara ze strony podziemia. W zależności od wagi przewinienia, Polce związanej z niemieckim żołnierzem groziło ogolenie głowy, wpisanie jej nazwiska na „listę hańby”, którą rozklejano na murach miasta lub nawet śmierć, jeśli udowodniono jej zdradę. Tragizm dotyczy także marynarzy, bo ich mundury świadczą o tym, że obaj służyli na U-Bootach. W tej formacji żyło się szybko i krótko, więc i każda wolna chwila na lądzie zmieniała się często w pijackie orgie w burdelach, co dobitnie pokazuje głośny film „Okręt”. Fot. NAC
Po wyjściu z obozu, Galiński przebrał się w cywilne ubranie i para ruszyła w drogę. Początkowo zamierzali przedostać się do Zakopanego, ale pod namową Mali postanowili iść na Słowację, gdzie dziewczyna miała rodzinę. Szczęście opuściło ich 7 lipca w Beskidzie Żywieckim. Na górskim szlaku natknęli się na patrol niemiecki. Najpierw zatrzymali Malę, a Edward niezauważony, mógł uciec. Nie zrobił tego. Kiedy już siedział zamknięty w bunkrze bloku nr 11, współwięźniowie pytali go ze zdziwieniem, dlaczego nie wycofał się, widząc, że Mala została rozpoznana przez żandarmów jako uciekinierka. Jeden z nich przytomnie zauważył, że mieliby większe szanse, gdyby rozdzielili się zaraz po wyjściu z obozu i spotkali później w umówionym miejscu. Galiński przyznał mu rację, ale skwitował to krótko: „Wiesz, myśmy sobie przyrzekali, że jedno drugiego nie opuści”. W żadnym wypadku i w żadnych okolicznościach, bez wyjątku.
Podziw katów
Odstawiwszy Edwarda i Malę do Auschwitz, esesmani katowali i torturowali ich przez kilkadziesiąt dni, chcąc wyrwać z nich wiadomości o wspólnikach, a przede wszystkim od kogo mieli mundur i broń. Nie zyskali nic. Mimo obrażeń i bólu, Edward próbował w jakiś sposób nawiązać kontakt z narzeczoną. Jak wspomina jeden z jego współwięźniów, Bolesław Staroń: „On śpiewał taką serenadę o Meksyku. Codziennie. Dlaczego on śpiewał, potem się dowiedziałem. Co dzień po apelu była cisza, a on stawał do tego okienka i stawał przy tym i śpiewał. Miał piękny głos, dosadny. Echo się odbijało, bo to wszystko betonowe było. Co dzień to śpiewał, żeby Mala wiedziała, że on jeszcze żyje”.
Ich kaci zdecydowali, że zginą oboje jednego dnia – 15 września 1944 roku – w pokazowych egzekucjach, by ich przykład odstraszył innych potencjalnych uciekinierów. Pierwsza przed szubienicą stanęła Mala Zimetbaum. Jedną z więźniarek, które zmuszono do oglądania kaźni była Janina Palmowska, która po latach wspominała: „Wszystkie więźniarki po apelu zostały zgromadzone na placu, w pobliżu szubienicy. Na podium stała Mala. Obok stał esesman. Przemawiał do nas mentorskim głosem, że każda, która będzie chciała sprzeniewierzyć się Niemcom, chcieć uciec od tego, co oni w swym dobrodziejstwie dają, zostanie ukarana jak Mala, która zostanie teraz powieszona. W trakcie tego przemówienia, któraś z bliskich więźniarek Mali podrzuciła jej żyletkę. Ona złapała tę żyletkę i cięciem prawej ręki przecięła sobie bardzo głęboko żyły ręki lewej. Przerzuciła żyletkę do ręki lewej i przecięła żyły w drugiej ręce. Esesman nie wiedział, co się dzieje i kiedy podbiegł do niej, ona tą tryskającą lewą ręką trzasnęła go w pysk. Wściekł się i zaczął wrzeszczeć, żeby z rewiru natychmiast ją ratowali. Mala już była słaniająca się, tak bardzo utraciła krew. Położono ją na wózek i zawieziono do krematorium”.
O śmierci Mali krążyły wśród więźniarek sprzeczne opowieści. Według jednych, po przywiezieniu do krematorium, dyżurujący w nim esesman nie potrafił wrzucić żyjącej jeszcze kobiety do ognia i w geście łaski, zastrzelił ją ze swego pistoletu. Inne twierdziły, że Mala miała przy sobie ampułkę z trucizną, którą połknęła za zgodą esesmana. Nikt nie chciał dopuścić do siebie myśli, że ta powszechnie lubiana w obozie dziewczyna została przez oprawców spalona żywcem.
Tragiczni kochankowie z Auschwitz: Mala Zimetbaum i Edward Galiński. Fot. Wikipedia |
Egzekucja Edwarda też nie przebiegła tak, jak chcieliby tego esesmani. Mężczyzna w grypsie do kolegów zapowiedział, że „My się żywi nie oddamy”. Kiedy kat wyczytywał jego wyrok, Galiński nagle zarzucił sobie pętlę na szyję i szarpnął się w dół. Zaskoczeni Niemcy zdołali go jednak odciąć żywego. Jeszcze raz odczytali wyrok, a skazaniec przed śmiercią wycharczał: „Jeszcze Pols…” i to ostatnie słowo ugrzęzło mu w gardle. W tłumie przed szubienicą ktoś zakomenderował po polsku: „Czapki zdjąć!” i ruszyła fala jak na trybunach stadionu. Tak więźniowie pożegnali i oddali hołd swemu bohaterowi. Ale to nie był jeszcze koniec tej historii, bo on nadszedł z najmniej oczekiwanej strony.
Wiesław Kielar, przyjaciel Galińskiego, z którym planował ucieczkę, wspominał, że po egzekucji, kiedy więźniowie rozeszli się już do swych bloków, nagle otrzymał rozkaz stawienia się w głównej schreibstube (kancelarii). Posłaniec uspokoił Kielara, żeby się nie bał, gdyż chcą mu tam przekazać… ostatnią wolę Edka. Kielar wspomina, że w schreibstube czekał na niego rapportschreiber (pisarz obozowy) Kazimierz Gosk i tak do niego przemówił: „Słuchaj, zginął twój przyjaciel, ja wiedziałem, że chcieliście uciec. Byście mi narobili bigosu. Ale jest wszystko w porządku, oni nie wydali nikogo. Nawet lagerkapo, taki morderca, taki łajza, nawet biednych muzułmanów wykańczał, on wiązał tym drutem ręce Edkowi, to przedtem jeszcze dał ołówek i papier, że napisze jeszcze, żeby mnie to przekazać. No i to masz tutaj jako dowód, że możesz się niczego nie bać i jako dowód naszej dobrej woli. Bo Edek Galiński, tak jak samo powiedział lagerführer [schutzhaftlagerführer Johann – PK] Schwarzhuber do swoich esesmanów, żeście powinni brać przykład z tego więźnia, bo od któregoś z was dostał mundur i broń, a wy o byle kawałek złota jeden drugiego wydajecie i kradniecie tylko. Masz tu to. Bardzo ci współczujemy”.
Gosk po tej równie nieskładnej co zaskakującej przemowie wręczył zupełnie zbitemu z tropu Kielarowi zawiniątko. Gdy więzień rozwinął papier, zobaczył pukiel włosów obojga kochanków. Na kartce nie było spisanej żadnej ostatniej woli skazańca, tylko dwa nazwiska: „Edward Galiński, numer 531, Mala Zimetbaum”. Funkcyjni więźniowie dotrzymali słowa, Wiesław Kielar, przeżył pobyt w Auschwitz i w kilku kolejnych obozach. Przez cały ten czas miał przy sobie relikwię miłości, którą po wojnie przekazał do Muzeum Auschwitz-Birkenau.
W „Pieśni nad pieśniami” Oblubienica prosi swego Oblubieńca: „Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,/ jak pieczęć na twoim ramieniu,/ bo jak śmierć potężna jest miłość,/ a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol,/ żar jej to żar ognia,/ płomień Pański”. Na wojnie prawdziwa miłość nie zwraca uwagi na szarże, mundury, kto wróg, a kto przyjaciel, kto jest zwycięzcą, a kto przegranym. Potrafi człowieka zaskoczyć bardziej niż śmierć, która na wojnie powszednieje i w końcu odarta jest ze swego fałszywego patosu.
Bibliografia:
Biblia Tysiąclecia
Francesca Paci, „Miłość w Auschwitz”, przeł. Katarzyna Skórska, Poznań 2020
Rozmowa autora z majorem Jerzym Główczewskim, 2017 rok
Rozmowa autora z Józefem Kłykiem, 2019 rok
autor zdjęć: NAC, Wikipedia
komentarze