Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej w 1917 roku Kodak rozpoczął specjalną kampanię reklamową skierowaną do wyruszających na front żołnierzy. W katalogu zachęcającym do kupowania podręcznych aparatów fotograficznych pisano: „A kiedy wreszcie zapanuje pokój, wojenna opowieść, którą opowiecie matkom, żonom, siostrom i dzieciom, dzięki fotografiom stanie się bardziej wyrazista i bardziej realna”.
Wyobraźmy sobie burzę mózgów w biurze reklamowym Kodaka, w czasie której powstał powyższy tekst. Z pewnością miał on brzmieć optymistycznie – stąd słowo „pokój” i obietnica szczęśliwego powrotu do domu, gdzie weterani wielkiej wojny zasiądą pośród swych rodzin i będą wieczorami, przy kominku, opowiadać o bohaterskich czynach, pokazując kobietom i dzieciom własnoręcznie wykonane zdjęcia frontowe z… No właśnie z czym? Co w istocie kryło się pod sloganem, że wojna dzięki aparatom fotograficznym stanie się „bardziej wyrazista i bardziej realna”?
Czy twórcy tej reklamy zdawali sobie sprawę, że prócz grupowych zdjęć towarzyszy broni pojawią się te z okropnościami wojny, że żołnierze będą robić zdjęcia zwłok własnoręcznie zabitych nieprzyjaciół, ruin zburzonych przez siebie domów, a nawet egzekucji podejrzanych o szpiegostwo cywili? I będą je traktować jak trofea wojenne? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest łatwa. Fotografowie towarzyszyli walczącym na froncie żołnierzom już od czasów wojny krymskiej, czyli od połowy XIX wieku, ale na przeszkodzie utrwalania scen walki stała technika – pierwsze aparaty były wielkimi i ciężkimi skrzyniami. Najczęściej więc fotografowano statyczne sceny obozowe i pobojowiska, czyli wszystko to, co działo się przed bitwą i po niej. Dopiero wprowadzenie lekkich i poręcznych aparatów fotograficznych, takich właśnie jakie reklamował Kodak, spowodowało, że na zdjęciach pojawiła się autentyczna walka. W ten sposób ludzie przekroczyli kolejną granicę ukazywania bestialstwa wojny.
Na antypodach wolno więcej
Równie istotne co postęp techniczny było też to, że zgodnie z postulatami reklamy Kodaka aparaty fotograficzne masowo trafiły do żołnierskich plecaków. Ich właściciele, najczęściej nieświadomi zarówno artystycznych i technicznych wymogów, jak i moralnych aspektów robili zdjęcia bez autocenzury. Wówczas to rozpoczął się ten wyścig makabry, który dziś dzięki internetowi ma znamiona epidemii niekończącego się horroru, gdzie zabijanie można śledzić ze wszystkimi szczegółami… W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku granica okrucieństwa wobec nieprzyjaciela mogła być przesunięta dalej, jeśli uczestniczyło się w wojnie kolonialnej, przeciw egzotycznym ludom. Słowem – rasistowskie idee zmieniały wojnę w karne ekspedycje, w czasie których nierzadko dochodziło do masakr i pacyfikacji. Brytyjscy, francuscy, włoscy czy niemieccy żołnierze przywozili z egzotycznych wojen całe pliki zdjęć dokumentujących ich własne krwawe wyczyny. Przy czym ci ostatni pojęcie „egzotyki” rozciągnęli również na tereny Europy Wschodniej.
„Gdzieś na wschodzie” – bardzo często tak żołnierze austriaccy czy niemieccy podpisywali podobne zdjęcia wysyłane z frontu wielkiej wojny do domów. Nędzne i zrujnowane przez wojnę siedziby, a przed nimi ich biedni mieszkańcy, budzący litość, ale i przekonanie o wyższości cywilizacyjnej zdobywców. Podobne zdjęcia niemiecka poczta polowa znowu zaczęła rozsyłać po zajęciu Polski w 1939 roku, następnie wielkich obszarów ZSRR latem 1941 roku. Fot. Wikipedia
To wcale nie Adolf Hitler pierwszy ogłosił, że na ziemiach zamieszkałych przez Słowian można poczynać sobie okrutniej. Już podczas I wojny światowej na olbrzymich terenach wydartych imperium rosyjskiemu niemieccy i austriaccy generałowie poczuli się kolonizatorami. Wówczas też żołnierze przesyłali do domów fotografie z żydowskimi miasteczkami i polskimi, białoruskimi czy ukraińskimi wioskami, których nędzne, kryte strzechą chaty były równie egzotyczne, co domostwa plemion w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej – jedynej kolonii kajzera na Czarnym Lądzie (dzisiejsza Namibia). Wśród zdjęć nie brakowało także tych, na których uchwycono egzekucje i zniszczenia wojenne. Zarówno Niemcy, jak i Austriacy pozostawiali po sobie szubienice, na których wieszali ludzi podejrzanych o szpiegostwo na rzecz armii rosyjskiej.
Joseph Roth w swej słynnej powieści „Marsz Radetzky’ego pisał: „Wojna armii austriackiej rozpoczęła się od sądów wojennych. Po całych dniach wisieli prawdziwi i domniemani zdrajcy na drzewach cmentarnych dla odstraszenia żywych. Ale jak sięgnąć okiem – żywi pouciekali”. To okrutne prawo wojenne nie ominęło i Legionów Polskich, czego śladem jest to zdjęcie w wydanej w latach trzydziestych „Ilustrowanej Kronice Legionów Polskich 1914–1918”. Podpis pod nim brzmi: „Szpieg z Kielc powieszony pod Konarami”. Źródło: Ilustrowana kronika Legionów Polskich, reprint WIW, Warszawa 2018
Profesor Martin Pollack w książce „Topografia pamięci” cytuje wspomnienia austriackiego poety, Georga Trakla, który w 1914 roku jako żołnierz trafił na front galicyjski, gdzie wziął udział w akcjach pacyfikacyjnych wsi rusińskich. Poeta tak wspominał jedną z nich: „Tam, na tym placu, który to wydawał się pełen chaosu i życia, to znowu był jakby wymarły, stały drzewa. Cała grupa drzew, zastygłych w niesamowitym bezruchu, na każdym dyndali wisielcy, Rusini, prawowici obywatele tej ziemi”. George Trakl nie wytrzymał psychicznie tych okrucieństw i z objawami obłędu trafił do szpitala w Krakowie. Zmarł tam w listopadzie 1914 roku. Trakl nie mógł pogodzić się mordowaniem ludzi, o których niewinności był przekonany; z bezsensownym niszczeniem łemkowskich czy huculskich wsi. Wrażliwy poeta w mundurze należał do mniejszości. Większość jego kolegów bez zastrzeżeń aprobowała rozkazy dowództwa. W niejednym żołnierskim liście do domu dołączone były zdjęcia z „Dzikiego Wschodu, na którym nasza armia zaprowadza wreszcie porządek” – jak pisał jeden z żołnierzy do rodziny w Wiedniu, zapominając, że Galicja Wschodnia należała przecież do monarchii austro-węgierskiej…
Horror! Horror!
Pod koniec wielkiej wojny prócz lekkich aparatów fotograficznych pojawiła się i podręczna kamera filmowa, ale przez następne dziesięciolecia to fotografia wciąż była głównym medium, za pomocą której starano się oddać grozę wojny. W latach trzydziestych XX wieku światową prasę, nie wyłączając polskiej, zdominowały fotoreportaże z wojny domowej w Hiszpanii. W zależności od sympatii politycznych redakcji przedstawiano zbrodnie nacjonalistów i wspierających ich wojsk niemiecko-włoskich, czego symbolem stała się zrujnowana nalotem powietrznym Guernica, lub wcale nie mniejsze okrucieństwa republikanów. Czytelnicy gazet na całym świecie oglądali, jak straszna może być wojna domowa, ale szybko Hiszpania została zdeklasowana przez kolejne dwa konflikty tak zwanego międzywojnia: wojnę włosko-abisyńską i wojnę chińsko-japońską. To, jakie zdjęcia przysyłano z tamtejszych frontów, w zupełności potwierdzało tezę, że z egzotycznych wojen można było pokazywać więcej.
Zdjęcia te pochodzą z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z 1935 roku, gdzie podpisano je: „Dzicy wojownicy abisyńscy udający się na front północny. Zwraca uwagę członkini przybocznej gwardii cesarza Hajle Syllasje ćwicząca strzelanie z nowoczesnego karabinu. Włosi przeciw tym „dzikim” wojownikom rzucili do walki lotnictwo, broń pancerną i artylerię, a kiedy mimo to nie mogli złamać ich oporu, na masową skalę truli abisyńskie osady gazem bojowym. Fot. NAC
Wspominając oba te konflikty, warto się przyjrzeć, jak postrzegane one były w Polsce. Dzienniki z „Ilustrowanym Kurierem Codziennym” na czele publikowały bardzo dużo fotoreportaży z obu odległych dla polskiego czytelnika wojen. W wypadku agresji włoskiej na Abisynię (dzisiejszą Etiopię) sympatia większości redakcji i czytelników plasowała się po stronie napadniętych. Chętnie publikowano wizerunki wojowników cesarza Hajle Syllasje, których często „średniowieczne” uzbrojenie (miecze, włócznie i tarcze) aż nazbyt boleśnie kontrastowało z nowocześnie wyposażoną armią włoską. Nie ukrywano przy tym, że Włosi, by złamać opór etiopskich partyzantów, bezpardonowo używali zabronionej przez konwencję genewską broni chemicznej. Czasem tylko wypominano Abisyńczykom torturowanie włoskich jeńców i napomykano, że Włosi na zdobytych terenach znieśli niewolnictwo i pobudowali drogi – typowe działanie kolonizatorów, przygotowujących podbite ziemie dla przyszłych inwestycji.
Japończycy czynili wówczas podobnie w Chinach, z tym że byli od Włochów stokroć okrutniejsi. Żołnierze japońscy przepojeni średniowiecznym kodeksem samurajskim – Bushidō i nacjonalizmem, który wzmagał się coraz bardziej z każdym kolejnym zwycięstwem nad pogrążonymi w chaosie i wojnie domowej Chinami, wkroczyli na wyżyny bestialstwa. Najdrastyczniejszym przykładem jest Nankin – w latach trzydziestych ubiegłego wieku stolica Republiki Chińskiej. Po zajęciu miasta przez Cesarską Armię Japońską, 13 grudnia 1937 roku rozpoczęła się regularna rzeź. Apokalipsa tortur, gwałtów i masowych egzekucji, w czasie których japońscy żołnierze ćwiczyli na swych ofiarach pchnięcia bagnetem czy cięcia samurajskim mieczem, trwała do Nowego Roku. Według różnych szacunków, Japończycy wymordowali od 50 do 400 tysięcy ludzi – nie oszczędzając dzieci i kobiet.
„Japońska armia w swym zwycięskim marszu w Chinach”. Widać wyraźnie, że Japończycy mijający zmasakrowane ciało chińskiego żołnierza, są zadowoleni. Łatwe zwycięstwa podsyciły w nich również pogardę, a co za tym idzie – okrucieństwo wobec pokonanych. A jeszcze kilka lat wcześniej – w 1905 roku, w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, komentatorzy wojenni podkreślali, że armia japońska wyjątkowo humanitarnie obchodzi się z jeńcami i ludnością cywilną nieprzyjaciela… Fot. NAC
Armia japońska na szeroką skalę stosowała przeciw Chińczykom (także cywilom) gazy bojowe, a jej lotnictwo bezpardonowo bombardowało bezbronne dzielnice chińskich miast, jak chociażby Szanghaj, który w listopadzie 1937 roku został niemalże całkowicie zniszczony wskutek nalotów bombowych. To była wojna totalna, jakiej świat doświadczył kilka lat później.
„Chiński złodziej pilnowany przez japońskiego marynarza w Szanghaju”. Wcale nie ma jednak pewności, czy ten nieszczęśnik był rzeczywiście złodziejem, a nie tylko przypadkowo schwytanym mężczyzną na ulicach pacyfikowanego miasta, których Japończycy mordowali masowo pod byle jakim pretekstem. Takie też „usprawiedliwienie” terroru stosowali Niemcy po wkroczeniu do Polski w 1939 roku, podpisując na przykład zdjęcia z zakładnikami „Polscy mordercy”. Fot. NAC
Polska prasa z uwagą śledziła ten azjatycki konflikt i zamieszczała wiele zdjęć z terenów objętych walkami, między innymi z Szanghaju, ale w artykułach i komentarzach sympatia była raczej po stronie Japonii. Brało się to przede wszystkim z tego, że widziano w „japońskich samurajach” nieprzejednanych wrogów komunizmu, a co za tym idzie – rywala Związku Sowieckiego. Nic tak nie budzi sympatii i nie cementuje przyjaźni jak wspólny wróg. Któż mógł wówczas przewidzieć, że dwa lata później, we wrześniu 1939 roku Polacy padną ofiarą równie bezwzględnych i okrutnych działań ze strony nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji. A jak na ironię, Japonia stanie się jedynym państwem, któremu polski rząd w 1941 roku oficjalnie wypowie wojnę…
W sierpniu 1938 roku w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” pojawiło się to zdjęcie, którego podpis informował: „Szkolenie wojskowe mnichów buddyjskich ze Świątyni Wiecznego Pokoju w Eiheii-ji koło Fukui w Japonii. Mnisi uzbrojeni są w karabiny Arisaka Meiji 30-Shiki i 38-Shiki. Nazwa świątyni nijak już miała się wówczas do rzeczywistości w Kraju Kwitnącej Wiśni. Fot. NAC
Dzięki upowszechnieniu fotografii wojna rzeczywiście stała się bardziej wyrazista i realna, ale i bardziej straszna. Twórcy sloganów reklamowych Kodaka i innych firm najmniej się spodziewali tego, że ich produkty w rękach żołnierzy staną się jeszcze jedną, równie groźną co karabin bronią, a większość frontowych zdjęć nie będzie się nadawać do oglądania w gronie rodzinnym przy kominku czy świątecznym stole.
Bibliografia
Andrzej Bartnicki, Joanna Mantel Niećko, „Historia Etiopii”, Wrocław 1987
Jakub Polit, „Chiny”, Warszawa 2004
Martin Pollack, „Topografia pamięci”, przeł. Karolina Niedenthal, Wołowiec 2017
Joseph Roth, „Marsz Radetzky’ego”, przeł. Wanda Kragen, Warszawa 1977
autor zdjęć: Wikipedia, NAC
komentarze