Jeśli się nie podpiszesz – twoja wina
Zaraz cię wezmą do Oświęcimia,
A gdy się podpiszesz, ty stary ośle –
Zaraz cię Hitler na Ostfront pośle.
Takim ludowym wierszykiem Polacy oswajali sobie trudny los znajomych czy krewnych, których III Rzesza siłą wcielała do Wehrmachtu. Wielu z nich trafiało do alianckiej niewoli, z której – jeśli mieli szczęście – mogli wrócić do domu lub walczyć dalej, tym razem dla Polski. Takie były też losy wehrmachtowców, którzy w sile kilkudziesięciu tysięcy uzupełnili szeregi Armii Andersa. Lata temu miałem okazję poznać jednego z nich.
Podczas dwutygodniowej bitwy o Monte Cassino piechota 2 Korpusu Polskiego poniosła stosunkowo duże straty: około tysiąca poległych i trzy tysiące rannych. Brytyjczycy wątpili, by Korpus był zdolny do dalszych walk. Jednak generał Anders spodziewał się znacznych uzupełnień. Nie z ZSRR czy Wielkiej Brytanii, a spośród wziętych do niewoli jeńców niemieckich, wśród których było wielu Polaków z terenów włączonych do III Rzeszy, siłą wcielonych do Wehrmachtu. Przewidywania generała były całkiem zasadne. Do końca czerwca 1945 roku Korpus przyjął w swoje szeregi ponad 27 tysięcy byłych wehrmachtowców. Nie tylko uzupełniono nimi wyrwy po stratach spod Monte Cassino, ale w dwóch dywizjach sformowano od podstaw trzecie brygady, a także przystąpiono do przeformowania 2 Brygady Pancernej w 2 Dywizję Pancerną.
Battle-dressy zamiast polskiego munduru
To było lata temu. Wracałem właśnie z przepustki i na dworcu w Inowrocławiu czekałem na pociąg do Torunia. O północy w poczekalni nie było tłoku. Na sąsiedniej ławce czekał na swój pociąg starszy pan. Byłem w mundurze podchorążego Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii. Nieznajomy zobaczył na kołnierzu munduru „korpusówki” ze skrzyżowanych luf i zaczął rozmowę.
– A wie pan, ja też służyłem w artylerii….
Odpowiedziałem coś kurtuazyjnie, a on ciągnął dalej: – Najpierw w Wehrmachcie, a potem w korpusie Andersa.
– Jak to w Wehrmachcie i u Andersa?
Moje zainteresowanie nie było już tylko grzecznościowe. „Wie pan, nas to wcielali do niemieckiego wojska. Służyłem więc we Francji i tam dostaliśmy się do angielskiej niewoli. Takich jak ja, Polaków z Poznańskiego czy ze Śląska było w obozie więcej. Cieszyliśmy się, że wojna już dla nas się skończyła. Ale pewnego dnia przyjechały dwie ciężarówki z kilkoma polskimi żołnierzami. Dowodził nimi młody porucznik. Anglicy kazali wszystkim jeńcom zebrać się na placu obozowym. Stała tam już jedna z tych polskich ciężarówek z porucznikiem na odkrytej pace. Zwrócił się do nas chropowatą poznańską niemczyzną. Mówił przez kilka minut o wojnie, o tym, że walki się dla nas skończyły. Potem przeszedł na język polski. Po kilku minutach jeńcy-Niemcy, którzy nic nie rozumieli, znudzeni rozeszli się do baraków. Na placu pozostali tylko Polacy. Wtedy porucznik zaczął mówić o II Korpusie Polskim we Włoszech. O tym, skąd we Włoszech wzięło się polskie wojsko. O dowódcy korpusu, gen. Andersie. Podczas jego przemówienia, tych kilku żołnierzy, którzy z nim przyjechali, wmieszało się w tłumek jeńców. Porucznik tymczasem mówił coraz głośniej i szybciej, namawiając do wstąpienia w szeregi tego wojska. Przemówienie zakończył pytaniem: „Czy chcecie wstąpić do Korpusu generała Andersa!?”. I wtedy ci jego żołnierze, którzy stali pomiędzy jeńcami, krzyknęli: „Chcemy, chcemy!” A my odruchowo za nimi powtórzyliśmy: „Chcemy!”. Na to porucznik, już spokojnym głosem polecił: „Podejdźcie do drugiego samochodu, tu za barakiem. Tam was wciągną na listę i dostaniecie polskie mundury”. Poszliśmy prawie wszyscy. Te polskie mundury to były angielskie battle-dressy i czarne berety”.
Działon „Long Toma”
Z dalszej opowieści mojego towarzysza wynikało, że Polacy zostali przerzuceni do Włoch, gdzie każdy z nich został „prześwietlony” przez oficerów „dwójki”, czyli Oddziału II (wojskowy wywiad i kontrwywiad). Przed przystąpieniem do szkolenia dokładnie sprawdzono ich przeszłość. Mój rozmówca został żołnierzem 9 Pułku Artylerii Najcięższej z 2 Armijnej Grupy Artylerii. Służył w działonie 155 mm armaty dalekonośnej „Long Tom”, składającym się tylko z byłych wehrmachtowców. Działon liczył 14 kanonierów. Pułk miał osiem takich armat w czterech dwudziałowych bateriach. A nowi kanonierzy starali się udowodnić, że – choć w pułku są najmłodsi stażem – to są najlepsi. W przygotowaniu działa do strzelania byli nie do pobicia. Jak opowiadał mój rozmówca, jego działon zawsze pierwszy przestawiał działo z położenia marszowego w położenie bojowe oraz meldował gotowość do otwarcia ognia po otrzymaniu komendy. Dochodziło do tego, że podczas prowadzenia ognia kanonierzy wykonywali poszczególne elementy komendy, zanim one padły z ust oficera ogniowego. Taka gorliwość nie zawsze kończyła się dobrze.
Wkroczenie oddziałów 2 Korpusu Polskiego do Bolonii. W samochodzie generałowie Zygmunt Bohusz-Szyszko i Klemens Rudnicki (za kierownicą).
22 kwietnia 1945 roku pod Bolonią jego działon brał udział w prowadzeniu nawały ogniowej. Wehrmachtowcy zwijali się jak w ukropie i potrafili załadować armatę, zanim przebrzmiała komenda „Ładuj!”. W pewnym momencie nie usłyszeli jeszcze komendy, a pocisk był już w lufie, z pierścieniami werżniętymi w rowki gwintu. Po chwili ciszy padła komenda… „Stój!”. Na te słowa w baterii przerywa się wykonywanie wszystkich czynności. Działon był w kropce. Co robić? Działo można rozładować wyłącznie przez wystrzał. Nie można wyjąć pocisku z lufy tak, jak wyjmuje się nabój z komory karabinu. Nie ten kaliber i nie ten gwint. Z drugiej strony, nie mogli przecież zameldować, że załadowali pocisk, zanim padła komenda „Ładuj!”. – Rozumie pan, wstyd byłby na całą 2 AGA… – opowiadał nieznajomy.
Ale żołnierze gen. Andersa ujdą i z takiej opresji. Po wyzwoleniu Bolonii 2 Korpus Polski zakończył działania wojenne. Ale przez kilka dni żołnierze jeździli w kolumnie z pociskiem w lufie armaty. W końcu postanowili w nocy rozładować działo wystrzałem w kierunku jakiejś górki. Po ciemku przestawili armatę w położenie bojowe i po załadowaniu ładunku oddali wystrzał w stronę odległego wzgórza. Żandarmeria w promieniu kilkunastu kilometrów zaczęła natychmiast objazd, by sprawdzać, kto strzelał, gdzie strzelał lub co?. Zanim żandarmi przybyli do działonu, armata stała już w położeniu marszowym, podczepiona do ciągnika, oczywiście z wyczyszczoną lufą, a cały działon spał snem sprawiedliwego. Sprawców nie wykryto.
Niestety, w tym momencie z głośników na dworcu zapowiedziano pociąg do Torunia i musiałem się pożegnać z artylerzystą od Andersa.
„Wojenko, wojenko, cóżeś Ty za pani?”
Zgodnie z prawem III Rzeszy, wszyscy byli obywatele polscy mieszkający na terenach włączonych do III Rzeszy zostali zobowiązani do wystąpienia z wnioskiem o umieszczenie na Niemieckiej Liście Narodowościowej. Osoby, które odmówiły złożenia wniosku, wysyłane były do obozu koncentracyjnego (w tej sytuacji Rząd RP na uchodźstwie nie traktował aktu złożenia wniosku jako zdrady). Sytuacja żołnierzy wcielanych siłą do niemieckiej armii prowadziła do wielu życiowych dramatów, choć do legendy przeszły też anegdotki, w których maszerujący Wehrmacht śpiewa po polsku „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…”.
Mój rozmówca, który najprawdopodobniej pochodził z Wielkopolski lub Pomorza, powrócił po zakończeniu wojny do Polski, podobnie jak olbrzymia większość byłych wehrmachtowców służących w Polskich Siłach Zbrojnych. Po kilku latach do Polski powrócili również byli jeńcy, którzy nie zdecydowali się na wstąpienie do polskiego wojska (lub nie otrzymali takiej propozycji) i w efekcie pozostali wierni przysiędze w Wehrmachcie. Obydwie grupy czekała trwająca kilka lat procedura rehabilitacyjna przed sądami grodzkimi. Po rehabilitacji ci, którzy nie złamali niemieckiej przysięgi, byli traktowani jak pozostali obywatele PRL, a od lat 60. XX wieku mogli również liczyć na dodatki do emerytur wypłacane przez rząd RFN byłym żołnierzom Wehrmachtu. W odróżnieniu od nich, wehrmachtowcy, którzy np. wybrali gen. Andersa, do 1989 roku byli pod stałą „opieką” najpierw Urzędu Bezpieczeństwa, a potem Służby Bezpieczeństwa, ze wszystkimi tej „opieki” konsekwencjami.
autor zdjęć: NAC
komentarze