„Trzecia zmiana to był zachwyt nad machiną wojenną, podczas piątej zostałem ranny i straciłem kumpla, jedenasta… wtedy było najbardziej niebezpiecznie…” Co najmocniej zapadło w pamięć weteranom misji w Afganistanie? Trzech podoficerów, z 6 Brygady Powietrznodesantowej, 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej i Jednostki Wojskowej Komandosów, opowiedziało nam o swoich wspomnieniach.
Soyers, JTAC z Jednostki Wojskowej Komandosów
„Dla mnie misje to poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dziesięć razy byłem pod Hindukuszem, by swoją wiedzą i doświadczeniem dzielić się z innymi. By zapewnić bezpieczeństwo kolegom”.
Soyers to jeden z najbardziej doświadczonych żołnierzy Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu. W służbie jest od 21 lat, w tym czasie wziął udział w setkach krajowych i międzynarodowych ćwiczeń. Uczestniczył aż w 10 misjach w Afganistanie, co oznacza, że w tym kraju był w sumie ponad pięć lat. Ostatnie trzy zmiany pod Hindukuszem spędził w ramach misji „Resolute Support”. W czasie służby w Afganistanie wziął udział w ponad 200 operacjach najwyższego ryzyka.
– Moja pierwsza misja… – zamyśla się – to było bardzo dawno, w 2004 roku. Pamiętam, że byłem pozytywnie zaskoczony. Podobało mi się, jak działali Amerykanie, ich logistyka, potężne bazy, rozmach działania. Wtedy też zobaczyłem, czym jest wojna niekonwencjonalna i dlaczego tak trudno walczy się z partyzantką – opowiada. Po dwóch misjach w Afganistanie rozpoczął szkolenie w nowym kierunku. Nauczył się angielskiego i ukończył kurs dla wysuniętych nawigatorów naprowadzania lotnictwa, tzw. JTAC-ów. Krótko po kursie dostał szansę sprawdzenia swoich umiejętności – do Afganistanu poleciał po raz trzeci, tym razem by jako JTAC wesprzeć wojska lądowe. – Bardzo dobrze wspominam tę misję, choć było bardzo dużo pracy. Dla mnie to był jednak doskonały test umiejętności, szansa by sprawdzić się, zanim rozpocznę działanie przy operacjach najwyższego ryzyka, czyli z wojskami specjalnymi – mówi.
Do jego głównych obowiązków na misji należało zawsze skoordynowanie wsparcia lotniczego. To na jego rozkaz myśliwce zrzucały bomby, atakując pozycje przeciwnika. – Użycie uzbrojenia to ostatni etap mojej pracy. Każdą misję jednak poprzedza staranne planowanie. Moim zadaniem było np. planowanie i zgłaszanie zapotrzebowania na śmigłowce, które miały przerzucić wojska w rejon działań, doradzałem także dowódcy w sprawach związanych z wykorzystaniem lotnictwa, koordynowałem użycie dronów. Musiałem znać każdy ruch żołnierzy już w czasie planowania, by odpowiednio zarządzać wsparciem z powietrza. Najważniejsze jest przecież bezpieczeństwo swoich wojsk – mówi.
Nigdy nie był ranny, ale w wyniku wybuchów i strzelania stracił słuch w jednym uchu. Przyznaje, że w czasie operacji, to koledzy dbali o jego bezpieczeństwo. – JTAC wychodząc na akcję z chłopakami jest też operatorem. Ale będąc w rejonie wykonywania zadania musiałem skupić się na łączności ze statkami powietrznymi i łączności z dowódcą. – Bywało, że chłopaki ratowali mnie przed kulami ciągnąc za rękaw lub powalali na ziemię. Bo jak się cały czas ma dwie słuchawki przy uszach, to można na chwilę stracić czujność – dodaje.
Film: Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa
Przyznaje, że każda z 10 misji pod Hindukuszem była dla niego ważna i na swój sposób szczególna. – Ale chyba najczęściej myślami wracam do zmiany z przełomu 2010 i 2011 roku. To był czas wzmożonej aktywności talibów, przez co i dla nas czas intensywnej pracy. Wiele operacji wykonywaliśmy wówczas w dzień, co zaprzecza naszej taktyce skrytego działania pod osłoną nocy. Niestety polskie śmigłowce mogły latać tylko w dzień, więc musieliśmy się do tego dostosować – przyznaje. Wspomina, że zawsze po lądowaniu mieli kontakt ogniowy z przeciwnikiem.
– Nie mogę opowiadać o kulisach operacji specjalnych, ale chciałbym przybliżyć jedną, ważną dla mnie historię pokazującą współpracę między wojskami lądowymi a specjalnymi – mówi.
Polski patrol działający na wozach MRAP i KTO Rosomak wykonywał zadania w pobliżu wioski niedaleko od bazy Warrior. Żołnierze jednak wpadli w zasadzkę. Przeciwnicy ukrywający się w zabudowaniach ostrzeliwali ich z ciężkich karabinów i RPG. – Ich dowódca zwrócił się do naszego (wojska specjalne na misji podlegały osobnemu dowództwu) o wsparcie misji. Szybko ruszyliśmy z pomocą. Ja miałem zostać jako JTAC w bazie, ale przekonałem dowódcę, że bezpieczniej będzie, gdy z miejsca zdarzenia będę naprowadzał lotnictwo na cel – opisuje. Komandosi chcieli zaskoczyć przeciwnika i wtargnęli do wioski. – Ruszając do akcji od razu wezwałem wsparcie powietrzne, które miało nas osłaniać w czasie zadania i zlokalizować pozycje talibów. Doszło do walki w bliskim kontakcie. F-16 wykonały kilka bardzo niskich i agresywnych przelotów nad pozycjami talibów, ale użycie uzbrojenia nie było konieczne, bo panowaliśmy nad sytuacją. Poza tym wszędzie było wielu cywilów – mówi.
Dlaczego nie zdecydował wtedy, by F-16 zrzucił bomby na pozycje talibów? – Użycie wsparcia z powietrza to zawsze ostateczność. Trzeba zapewnić bezpieczeństwo swoim żołnierzom, ale także osobom postronnym. A w tej wiosce było bardzo wielu cywilów, trzeba było bardzo uważać, by nie zranić kogoś postronnego – przyznaje.
Na pytanie, ile wykonał bojowych naprowadzeń z użyciem uzbrojenia, Soyers nie chce powiedzieć. – To tak jakby zapytać snajpera, ile celów zlikwidował. Mogę zapewnić jednak, że wszystkie bojowe naprowadzenia są starannie zaplanowane, przemyślane i wszystkie się dobrze pamięta – mówi. – Opisywana sytuacja wydarzyła się na początku naszej zmiany. Mam wrażenie, że dzięki naszej robocie, chłopaki z „lądówki” mieli do nas większe zaufanie, a współpraca układała się nam później bardzo dobrze – dodaje.
Jako JTAC swoimi umiejętnościami dzielił się z kolegami z jednostki. Jest pierwszym podoficerem mentorem JWK, który szkolił innych żołnierzy. Z jego wiedzy skorzystali także Afgańczycy. Podczas ostatnich misji szkolił afgańskich żołnierzy, którzy podobnie jak JTAC-y naprowadzają lotnictwo na cele naziemne.
W 2017 roku wziął udział w operacji uwolnienia 11 zakładników w Afganistanie. Do akcji afgańskich sił specjalnych, wspieranych przez polskich komandosów, doszło w opanowanej przez talibów prowincji Helmand na południowym zachodzie kraju. To tam mieściło się więzienie, w którym przez cztery miesiące talibowie przetrzymywali i torturowali zakładników: czterech policjantów, dwóch żołnierzy oraz pięciu cywilów.
Za udział w tej operacji Soyers został odznaczony przez prezydenta i ministra obrony. Otrzymał Wojskowy Krzyż Zasługi z Mieczami i kordzik honorowy Wojsk Specjalnych.
Czym są dla niego misje? – Jako weteran dziesięciu zmian przyznam, że to dla mnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Czułem, że powinienem swoją wiedzą dzielić się z innymi, jechać na kolejne zmiany, by zabezpieczać działania kolejnych komandosów, żeby pomagać – mówi.
Plut. Paweł Galek z 17 Brygady Zmechanizowanej
„Misja wiele mnie nauczyła. To był taki ostateczny sprawdzian moich umiejętności jako żołnierza, weryfikacja czy nadaję się do tej roboty. Razem z kolegami sprawdziliśmy się na wojnie, w strefie zagrożenia. Tych wspomnień nikt mi nie odbierze”.
Plut. Paweł Galek mundur nosi od 13 lat. Zaczynał służbę zasadniczą, a później nadterminową w 16 Dywizji Zmechanizowanej, ale od 2007 roku jest żołnierzem 1 Batalionu Piechoty Zmotoryzowanej Ziemi Rzeszowskiej 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej. Na przełomie 2006 i 2007 roku wyjechał na misję ONZ na Wzgórza Golan, a w 2011 roku służył na IX zmianie pod Hindukuszem.
– Misja na Wzgórzach Golan nie była operacją bojową, ale nauczyłem się tam działania w środowisku międzynarodowym. Afganistan, cóż... tam służba szybko weryfikowała umiejętności żołnierzy – wspomina trzydziestodwuletni dziś Galek. Przyznaje, że do Afganistanu jechał z niepokojem. – To była już dziewiąta zmiana, wiedziałem więc, jakie ryzyko wiąże się z tą operacją. Obawiałem się, chyba jak każdy, czy wrócę do domu cały i zdrowy – mówi.
Pod Hindukuszem wylądował dwa miesiące po swoim ślubie. – Myślałem, że rozłąka będzie mi się dłużyć, ale czas płynął błyskawicznie. Sądzę, że dłużył się bardziej tym, którzy zostali w Polsce. My tam mieliśmy wiele zadań, nie było czasu na nudę i rozmyślanie – mówi.
Stacjonował w bazie Giro, a jego pluton zajmował się zabezpieczaniem wyznaczonej strefy. Oznacza to, że żołnierze prowadzili patrole i obserwacje terenu, mieli wykrywać i zapobiegać podkładaniu ładunków wybuchowych przez rebeliantów, współpracowali z lokalną społecznością.
– Mieliśmy co robić! Na palcach jednej ręki mogę policzyć wyjazdy poza bazę, podczas których nic się nie działo. Regularnie ostrzeliwano naszą bazę, na patrolach wciąż dochodziło do kontaktów ogniowych z przeciwnikiem albo wyjazdów do rozminowania ajdików – wspomina. – Nie było bezpiecznie. Mieliśmy rannych, a 2 czerwca 2011 roku zginął też dowódca drużyny z mojej kompanii, świetny żołnierz: chor. Jarosław Maćkowiak – dodaje.
Co plut. Galkowi utkwiło w pamięci najmocniej? – Przede wszystkim obawa o to, czy w pełnym składzie wrócimy do kraju, strach o kolegów był dużo silniejszy niż lęk o własne życie. Takie uczucia towarzyszyły mi też podczas jednego z patroli, w połowie lipca 2011 – opowiada.
Z bazy Giro wyjechali około drugiej w nocy i kierowali się w ustalone wcześniej miejsce, w którym mieli dołączyć do nich żołnierze afgańscy. To miał być długi, trwający ponad dobę patrol. Przejazd do miejsca spotkania przebiegał bez większych problemów. – Mieliśmy co prawda jeden ostrzał moździerzowy po drodze, ale nie wywiązała się z tego żadna poważniejsza wymiana ognia. Problemy pojawiły się dopiero później – mówi. Polsko-afgański oddział ruszył do bazy Giro. Nie dalej jak 2 km od bazy, pod pojazdem, w którym jechał plut. Galek, eksplodowała mina. – Saperzy ocenili, że ładunek mógł mieć ok. 60–80 kg. Wóz ucierpiał najbardziej, bo przyjął główną siłę wybuchu. Byłem gunnerem i mnie nic poważnego się nie stało, ale bałem się o kolegów, którzy siedzieli w wozie. Tuż po wybuchu wszędzie było bardzo dużo czarnego dymu i kurzu, najgorsza była jednak dziwna cisza – wspomina żołnierz. Już chwilę później musieli zacząć się bronić, bo ostrzał przypuścili rebelianci. – Prowadziłem ogień na ile się dało, bo miałem ranną prawą rękę. Na szczęście sytuację opanowaliśmy dość szybko – dodaje.
W wyniku wybuchu nikt poważnie nie ucierpiał. Plutonowy miał stłuczone kolano, skręconą kostkę i wyłamane palce u prawej dłoni. Jego koledzy byli mocno poobijani. Jeden miał złamaną nogę. – Po dwóch tygodniach hospitalizacji wróciłem do swoich zadań, znowu brałem udział w patrolach i bardzo często wyjeżdżałem poza bazę. Nie bałem się, bo wiem, że w takich przypadkach trzeba jak najszybciej wrócić do swoich obowiązków. Najgorsze to „złapać stracha” i się wycofać – mówi.
Czy myślał, by jeszcze wrócić do Afganistanu? – Zaraz po powrocie do kraju jest euforia, spotkania z żoną i rodziną, odbiera się zaległy urlop. Ale cztery czy pięć miesięcy później już czegoś brakuje. Myślę, że wielu pojechałoby tam jeszcze raz. Ja też – przyznaje.
Wyjaśnia, że pobyt na misji był dla niego najpoważniejszym egzaminem umiejętności. – Mogliśmy sprawdzić, na ile nas stać w sytuacji zagrożenia. Misja ukształtowała mnie też jako przyszłego podoficera i znacząco wpłynęła na to, jak teraz podchodzę do szkolenia żołnierzy – mówi. Przyznaje, że zwraca przede wszystkim uwagę na współpracę między żołnierzami na poziomie drużyny czy plutonu. – Zależy mi na tym, by każdy z drużyny umiał obsługiwać różne środki ogniowe. I nawet jak nie jest celowniczym karabinu maszynowego, to musi umieć prowadzić ogień, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ćwiczę z nimi łączność, porozumiewanie się na polu walki. Doceniam też samodzielność i kreatywność, bo wiem, że na polu walki, gdy zabraknie dowódcy żołnierze sami będą musieli sobie poradzić. Stawiam też na medycynę, Afganistan nauczył mnie, że nie można lekceważyć szkolenia w tej dziedzinie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będziemy musieli uratować życie sobie lub koledze – dodaje.
Plut. Adam Lewkowski z 6 Brygady Powietrznodesantowej
„Być weteranem to dla mnie powód do dumy. To świadomość, ze jest się częścią społeczności, która wiele przeżyła i na własne oczy zobaczyła, czym jest wojna”.
Podoficer pod Hindukuszem służył trzykrotnie. Był na trzeciej, piątej i jedenastej zmianie PKW w Afganistanie. W 2016 roku wyjechał także w składzie drugiej zmiany Polskiej Grupy Zadaniowej z misją szkoleniową na Ukrainę.
Ma 35 lat i czternastoletni staż w armii. Służbę zasadniczą odbył w 25 Brygadzie Kawalerii Powietrznej. Rok później przeszedł egzaminy w 16 Batalionie Powietrznodesantowym i dołączył do 6 Brygady Powietrznodesantowej.
Po raz pierwszy do Afganistanu poleciał jako dwudziestoparolatek, na trzecią zmianę PKW. – Z mojego batalionu na misję wyruszył tylko jeden pluton, który miał uzupełnić kompanię ze Szczecina wyposażoną w KTO Rosomak. Stacjonowaliśmy w trzech bazach: Ghazni, Warrior i Karabach – wspomina. – Pamiętam dobrze, że wszystko co zobaczyłem zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Zachwyciłem się np. amerykańskimi bazami w kirgiskim Manas i afgańskim Bagram. Wrażenie robiły powierzchnia, organizacja pracy, sprzęt wojskowy, który dotąd mogłem obejrzeć tylko w telewizji – dodaje.
Podczas pierwszej zmiany nie czuł lęku. Przyznaje, że raczej towarzyszyła mu ciekawość: uzbrojenia sojuszniczych wojsk i nowych procedur działania. – Były co prawda sytuacje niebezpieczne, wybuchy ajdików, zginęło wtedy czterech polskich żołnierzy. Ale ja jakoś miałem poczucie bezpieczeństwa, czułem przewagę technologiczną będącą po naszej stronie: opancerzone wozy, nowoczesną broń, samoloty czy drony – opowiada.
– Każdą misję będę pamiętał inaczej. Trzecia zmiana to był zachwyt nad wielką machiną wojenną, podczas piątej zostałem ranny i straciłem kumpla z kompanii, a na jedenastej było najbardziej niebezpiecznie. Podczas niemal każdego wyjazdu na patrol mieliśmy atak z użyciem ajdika, a w najlepszym przypadku byliśmy ostrzeliwani przez przeciwnika.
Pamiętasz, jak zostałeś ranny? – pytam. Pamięta dobrze. 10 września 2009 roku jego pluton był w składzie sił szybkiego reagowania QRF. Zostali poderwani, bo rebelianci przy jednej z dróg podkładali ajdika. Zanim jednak dojechali na miejsce, otrzymali nowe zadanie. Mieli pomóc siłom amerykańsko-afgańskim, które w pobliskiej wiosce zostały zaatakowane przez talibów. Gdy dotarli na miejsce, wszędzie było widać ślady działalności rebeliantów: porozrzucana broń, granatniki, pociski. – Zatrzymaliśmy się przy motocyklu, w sakwie którego były granaty do RPG. Chwilę później dostaliśmy informację przez radio, że jedna z naszych drużyn wchodząc do budynku miała kontakt ogniowy i jest ranny. Ruszyliśmy z pomocą. Dowódca drużyny przekazał nam informację, że wchodząc do piwnicy budynku natknęli się na rebeliantów, a żołnierz który wchodził jako pierwszy – kpr. Piotr Marciniak został postrzelony i nie udało się ewakuować go na zewnątrz budynku. Szybko zdecydowaliśmy, że szturmujemy budynek – opowiada plut. Lewkowski. Rebelianci byli na to gotowi i ponownie otworzyli ogień do polskich żołnierzy. – Wycofaliśmy się, żeby nie było więcej rannych. Postanowiliśmy podzielić się na dwa zespoły i wejść do budynku z dwóch stron. Chcieliśmy odbić kolegę. Przypuszczaliśmy, że Marciniak nie żyje, ale w sercu każdego tliła się nadzieja. Musieliśmy iść po niego, wierzyliśmy, że jest tylko ranny...
Podchodząc do budynku znowu zostali ostrzelani. Jeden ze szturmanów dostał w szyję i w klatkę piersiową. Wywiązała się intensywna walka, podczas której Adam Lewkowski został ranny w nogę. – Musieliśmy szybko się ewakuować, by zminimalizować straty. Postrzelonego w szyję spadochroniarza odciągnęli Polacy i Amerykanie, a ja sam odczołgałem się za murek pobliskiego budynku. Chwilę później w naszą stronę: moją, ratownika, który zakładał mi opatrunek na przestrzeloną nogę oraz kolegi, który nas ubezpieczał, rebelianci rzucili granat. Tylko dzięki szybkiej reakcji tego ostatniego akcja nie zakończyła się większymi stratami! Zdążyliśmy położyć się, ale granat, który wybuchł parę metrów dalej, swoimi odłamkami ciężko poranił ubezpieczającego nas żołnierza – opowiada.
Nad miejscem akcji cały czas krążyła para amerykańskich Apache’ów, a piloci z góry i przez radio dawali im znaki żeby się oddalili, bo będą burzyć budynek. – Przekazaliśmy im, że nie odejdziemy i nie pozwolimy zburzyć budynku, bo w środku jest polski żołnierz. Żywego czy martwego, musimy go zabrać do domu – mówi plut. Lewkowski. Po rannych Polaków i Afgańczyków przyleciał medyczny śmigłowiec. Ciało kpr. Marciniaka ostatecznie wyciągnięto z budynku. Niestety rebelianci zbiegli używając podziemnych przejść.
Plut. Lewkowski trafił do szpitala, lekarze uratowali mu nogę. Odmówił powrotu do kraju, chciał zostać z kolegami. Po miesięcznej hospitalizacji wrócił do służby, trzymał warty na bramie i zajmował się ochroną bazy.
– O historii Piotrka Marciniaka wspominam często. Opowiadam, zwłaszcza młodym żołnierzom, którzy „Foki” nie znali. Marciniak zginął jako „jedynka”, czyli pierwszy żołnierz wchodzący do budynku. Nie zawahał się, był bardzo odważny. Zginął z karabinkiem w ręku, śmiercią prawdziwego szturmana – mówi. W 16 Batalionie Powietrznodesantowym co roku 10 września odbywa się bieg pamięci im. Piotra Marciniaka. Zanim jednak żołnierze wystartują, jeden z pamiętających tamte dni spadochroniarzy opowiada historię z 2009 roku. – Chcemy w ten sposób oddać mu cześć i uczcić jego pamięć – dodaje podoficer.
Plut. Lewkowski przyznaje, że misje ukształtowały go jako żołnierza. – Myślę, że żołnierz, który nigdy nie był na misji, nie był w strefie działań wojennych jest jak strażak, który całe życie szkolił się do gaszenia pożarów, ale nigdy nie wyjechał na akcję. To jest sens naszego istnienia – mówi. Przyznaje, że dziś szkoląc swoich żołnierzy w plutonie czerpie z doświadczeń wyniesionych z misji. Zwraca uwagę na elementy szkolenia taktycznego, które są żołnierzom najbardziej potrzebne. – Podczas zasadniczej służby mówiło się nam, że trzeba działać szybko, dynamicznie. Ale dzięki doświadczeniu zdobytemu pod Hindukuszem dziś już wiem, że gdy założymy na siebie całe oporządzenie to działanie na maksymalnych obrotach się nie sprawdza. Trzeba umiejętnie rozkładać siły i zostawiać trochę energii na wypadek sytuacji awaryjnej – opowiada.
Plut. Lewkowski jest weteranem-poszkodowanym, podkreśla jednak, że to powód do dumy. – Jestem bardzo dumny z tego, że służyłem na misji. Mam zaszczyt być częścią społeczności, która na własne oczy zobaczyła, czym jest wojna – mówi.
Krakowski spadochroniarz jest jednym z trzech polskich żołnierzy, którzy w czerwcu wyruszą do Stanów Zjednoczonych, by wziąć udział w „Rajdzie Pamięci”. Ranni w Afganistanie Polacy w 44 dni przejadą na rowerach 5600 km, z Los Angeles do Nowego Jorku. Chcą w ten sposób uczcić 44 polskich żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie oraz pokazać innym weteranom poszkodowanym, że mimo odniesionych ran można jeszcze spełnić swoje marzenia.
autor zdjęć: Michał Szlaga, st. chor. Rafał Mniedło, arch. prywatne, Centrum Weterana
komentarze