Zamachowiec uzbrojony w kamizelkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi zbliża się do polskiej bazy wojskowej. Naprzeciw wychodzą mu żołnierze z zespołu EOD, których zadaniem jest rozbrojenie zamachowca-samobójcy. Udało się. To było najtrudniejsze zadanie szkolenia dla pirotechników, które odbyło się pod Kazuniem Nowym.
Ponad 150 żołnierzy i funkcjonariuszy służb mundurowych wzięło udział w szkoleniu zespołów rozminowania EOD (Explosives Ordnance Disposal). Dwutygodniowy trening, zorganizowany w 2 Mazowieckim Pułku Saperów, to największe tego typu przedsięwzięcie w Wojsku Polskim. Uczestniczyli w nim żołnierze w kilku jednostek z całego kraju – 1 i 2 Pułku Saperów, 5 Pułku Inżynieryjnego, 22 Bazy Lotnictwa Taktycznego, 31 Bazy Lotnictwa Taktycznego, 16 Batalionu Remontu Lotnisk, 12 i 13 Dywizjonu Trałowców oraz Jednostki Wojskowej Komandosów. Wspólnie z wojskowymi swoje umiejętności ćwiczyli policyjni antyterroryści, funkcjonariusze Służby Ochrony Państwa i pracujący na co dzień na lotniskach strażnicy graniczni. – Swoją wiedzą dzielili się z nami pirotechnicy, którzy ogromne doświadczenie zdobywali na misjach, w operacjach i międzynarodowych szkoleniach – wyjaśnia kpt. Damian Zalewski, dowódca grupy EOD 2 Pułku Saperów, pomysłodawca i organizator szkolenia.
Każdego dnia zespół instruktorów przygotowywał dla ćwiczących nowe, coraz trudniejsze scenariusze. Trzeba pamiętać, że zadaniem zespołów EOD jest nie tylko neutralizacja ładunków wybuchowych. Technicy muszą także zebrać jak najwięcej śladów i dowodów pozwalających schwytać konstruktorów ładunków. W swojej pracy kierują się czterema zasadami. Po pierwsze – ocalić życie, również zamachowcy, po drugie – ocalić okoliczną infrastrukturę, po trzecie – zebrać dowody i po czwarte – zneutralizować wszystkie ładunki, które znajdują się na miejscu akcji.
Uwaga na pułapki!
Jak to wygląda w praktyce? Według jednego ze scenariuszy szkolenia, pod bazę wojskową samochodem podjechał zamachowiec-samobójca. Wyszedł z samochodu, trzymając w ręku zapalnik. Na sobie miał kamizelkę, prawdopodobnie wypchaną materiałami wybuchowymi. Ale ładunki mogły znajdować się również w samochodzie. Kiedy zbliżył się do bazy, zatrzymał się i uniósł ręce w geście poddania. Wtedy do akcji wkroczyli żołnierze z zespołu EOD.
Postawiono przed nimi trudne zadanie – ocalić życie tego człowieka, bo mógł być cennym źródłem informacji o zleceniodawcach zamachu. Przed podjęciem bezpośrednich działań, technik EOD musiał się jednak upewnić, że niedoszły samobójca rzeczywiście zrezygnował z wysadzenia ładunku wybuchowego i zamierza się poddać. Dopiero potem mógł zbliżyć się do napastnika i podjąć decyzję, w jaki sposób zneutralizować ładunek. Mimo zachowania środków ostrożności, ten etap akcji wyzwala mnóstwo adrenaliny. Żołnierz wykonuje tę czynność w kombinezonie EOD ważącym ponad 40 kg, który chroni jego życie, gdyby doszło do niekontrolowanego wybuchu.
Tego typu sytuacje, mimo że na pozór podobne do siebie, są jednak zupełnie inne. – Dlatego w szkoleniu kładziemy nacisk na sposób wypracowywania decyzji, metodykę i kreatywność działania – wyjaśnia kpt. Damian Zalewski. Tym razem dowodzący akcją podjął decyzję, że pirotechnik nakaże zamachowcowi położyć się, wówczas podejdzie do niego i zneutralizuje ładunek. Po zdjęciu „wybuchowej” kamizelki zostaje on zakuty w kajdanki i oddany odpowiednim służbom, które wspierają akcję. Najtrudniejsza część zadania za żołnierzami, ale muszą jeszcze rozbroić ładunki i sprawdzić samochód. Taka operacja w rzeczywistości może trwać nawet kilkadziesiąt godzin.
Problemy z samochodem
Inny ze scenariuszy zakładał, że w pobliżu stacji paliw znajduje się opuszczony samochód. Prawdopodobnie znajdują się w nim ładunki wybuchowe. Po pierwsze – żołnierze zespołu EOD włączają urządzenie zagłuszające fale elektromagnetyczne. Dzięki temu nie ma możliwości, by ktoś zdalnie zdetonował ładunek za pomocą fal radiowych. Następnie pirotechnik, ubrany w kombinezon EOD 9, za pomocą wykrywacza metali szuka niebezpiecznych urządzeń, torując sobie drogę do samochodu. Jak sprawdzić, co znajduje się w środku wozu? Przez szyby nic nie widać, bo są pokryte białą farbą. Pirotechnicy wykorzystują więc psa. Czworonóg podchodzi do samochodu i jeśli wyczuje, że w środku jest coś niebezpiecznego, natychmiast siada.
W szkoleniu wspólnie z żołnierzami ćwiczyło pięć psów. Wszystkie bardzo doświadczone w wielu afgańskich misjach. Tym razem zasygnalizowały, że w samochodzie znajdują się materiały wybuchowe. Przed pirotechnikami kolejna decyzja. Co zrobić, by unieszkodliwić ładunki, a jednocześnie nie zniszczyć dowodów, które mogą znajdować się w samochodzie? – Jeśli zdecydują się wybić szybę, mogą spowodować wybuch ładunków odpalanych na dotyk. Mogą wejść przez szyberdach, ale w środku umieściliśmy żyłki, których poruszenie również spowoduje wybuch – mówi instruktor, który przygotował scenariusz. – W zasadzie jedyne bezpieczne wejście do samochodu, żeby zobaczyć z czym mamy do czynienia, to przez bagażnik. Ja to wiem, bo sam wymyśliłem scenariusz. W rzeczywistości ładunki wybuchowe najczęściej znajdują się właśnie w bagażniku, więc takiego ryzyka na pewno nikt nie podejmie – dodaje instruktor. Podkreśla, że w ćwiczeniu chodzi o planowanie kolejnych kroków i przewidzenie konsekwencji wybranego sposobu działania.
W końcu żołnierze decydują się na użycie ładunku wodnego. Pod samochód wkładają specjalistyczny, wysokoenergetyczny ładunek wodny. – Woda w takim ładunku ma tak ogromną siłę, że działa jak beton. Niszczy ładunek zanim zadziała mechanizm elektroniczny, który się w nim znajduje. Po eksplozji zostaną więc materiały wybuchowe oraz elementy urządzenia, które będzie można zebrać, przebadać i być może na tej podstawie ustalić sprawcę – wyjaśnia kpt. Damian Zalewski. Rzeczywiście, gdy następuje wybuch, bagażnik samochodu zostaje zniszczony, ale ładunek, który był w środku, nadaje się do dalszych badań.
Każdy dzień szkolenia kończył się dokładną analizą decyzji, jakie podejmowali pirotechnicy. – To czas na to, by wyłapać popełnione błędy, zasugerować korzystniejsze rozwiązania, pomyśleć nad tym, czy coś można było zrobić lepiej – przyznaje kpt. Damian Zalewski. Dodaje, że nie ma szans, by wypracować gotowe rozwiązania, które sprawdziłyby się w każdym przypadku. – Każda sytuacja wymaga tego, by żołnierze zespołów EOD potraktowali ją inaczej. Jest bowiem tyle rodzajów bomb, ilu ich konstruktorów – podsumowuje kapitan.
autor zdjęć: Michał Niwicz
komentarze