Szkoli operatorów z medycyny pola walki oraz zabezpiecza ich działania podczas operacji. – Zależy mi na tym, by tak samo dobrze strzelali, jak i udzielali pomocy medycznej na polu walki – mówi „Mazi”, ratownik medyczny z Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu. Żołnierz ma na koncie trzy misje bojowe i kilkudziesięciu uratowanych pacjentów.
Czujesz się bardziej operatorem czy ratownikiem medycznym?
Mazi: Od 13 lat zajmuję się medycyną ratunkową i jestem ratownikiem medycznym z wykształcenia. A czy czuję się operatorem? Nie, jestem po prostu żołnierzem wojsk specjalnych. Ukończyłem cywilne studia wyższe, a potem w roku 2008 ukończyłem Szkołę Podoficerską Służb Medycznych w Łodzi. Służbę rozpocząłem w 1 Pułku Specjalnym Komandosów – dziś Jednostka Wojskowa Komandosów – w grupie zabezpieczenia medycznego jednostki. Po dwóch latach trafiłem do grupy wsparcia zespołu bojowego i tu służę do dziś.
Czym zajmuje się ratownik medyczny w jednostce specjalnej?
Zadań jest bardzo dużo. Na co dzień odpowiadam za szkolenie medyczne operatorów z zespołów bojowych JWK oraz za ich przygotowanie medyczne przed wyjazdem na każdą misję poza granice kraju. Dbam o terminowe szczepienia i badania żołnierzy przed wyjazdami zagranicznymi, a także zajmuję się sprzętem medycznym w jednostce. Dowództwo i żołnierze rozumieją, że szkolenie medyczne to nie przykry obowiązek, ale konieczność. Operatorzy mają za sobą po kilka misji bojowych i wiedzą, że od ich umiejętności udzielenia pierwszej pomocy w razie wypadku zależeć może życie kolegi.
Trzykrotnie służyłeś w Afganistanie. Czy to misje ukształtowały Cię jako ratownika?
Z pierwszymi pacjentami zetknąłem się jeszcze w trakcie studiów, gdy jeździłem w karetce pogotowia. Ale przyznam, że moje życie przyspieszyło w 2008 roku, czyli w chwili gdy rozpocząłem służbę w Lublińcu. Bardzo szybko trafiłem na szkolenie przed wyjazdem na misję i ostatecznie w roku 2010 już byłem na VII zmianie PKW w Afganistanie. Wówczas pod Hindukuszem rozpoczął służbę Task Force 50. Byłem podekscytowany, bo bardzo chciałem sprawdzić się na misji, ale z drugiej strony niepewny tego, co mnie tam czeka. Moment sprawdzenia przyszedł bardzo szybko – do pierwszej operacji mieliśmy ruszyć już dwa tygodnie po przylocie. Przygotowując zabezpieczenie medyczne chłopaków poznałem dowódcę amerykańskiego śmigłowca MEDEVAC. Ku mojemu zaskoczeniu zaproponował mi współpracę.
Loty amerykańskim medevakiem to z jednej strony wyróżnienie, ale z drugiej spore wyzwanie...
Z perspektywy czasu przyznam, że loty z Amerykanami to jedno z najlepszych zawodowych wyzwań, z jakim się zmierzyłem. Roboty było od cholery. Przez pół roku wykonałem blisko 300 takich wylotów, a jednego dnia leciałem po rannych nawet 16 razy. Na pokładzie śmigłowca transportowaliśmy rannych polskich żołnierzy, wojskowych sił koalicji oraz afgańskich żołnierzy, policjantów i cywilów. Pomocy udzieliłem około stu osobom, z czego część była w stanie ciężkim. 65 polskich żołnierzy z powodów medycznych przerwało misję i wróciło do kraju, a ośmiu niestety nie udało się uratować. Oczywiście loty amerykańskim medevakiem wykonywałem wyłącznie w czasie wolnym. Bo moim głównym zadaniem było zabezpieczenie medyczne operatorów JWK.
Wiem, że medycyna pola walki jest bardzo wymagająca i rządzi się swoimi prawami, ale to nie jest tak, że tylko medycy taktyczni są w stanie pracować z poszkodowanymi na misjach. Żyjemy w takich czasach, że coraz więcej obrażeń w cywilnej służbie zdrowia przypomina te z rejonów konfliktów zbrojnych – są postrzały, krwotoki, rany kłute. Dzięki studiom cywilnym i praktyce zawodowej czuję się pełniejszym specjalistą w pracy z żołnierzami.
Czyli poza służbą w JWK nadal jesteś praktykującym ratownikiem cywilnym?
Co weekend mam dyżury w pogotowiu i zajmuję się pacjentami. Podczas ostatniego dyżuru wykonywałem medyczne czynności ratunkowe zgodne z ustawą o państwowym systemie ratowniczym. Chciałbym podkreślić, że polski ratownik medyczny ma jedne z najwyższych uprawnień na świecie i ma ogromne pole manewru w trakcie wyjazdu ratunkowego. Czasami dobowy dyżur w dużym mieście, to jak pobyt na misji. Wykonujemy resuscytację płynową (podanie płynów infuzyjnych w czasie zaopatrywania masywnych krwotoków lub urazów wielonarządowych – red.), intubację, odbarczamy odmę czy zabezpieczamy urazy wielonarządowe.
Co było dotychczas dla ciebie najtrudniejsze jako ratownika medycznego?
Pamiętam, że podczas jednego z pierwszych wylotów śmigłowcem MEDEVAC na misji usłyszałem w słuchawkach: „killed in action”. I to, niestety, był komunikat dotyczący polskiego żołnierza. Niedaleko bazy Ghazni rosomak wyleciał w powietrze po wybuchu „ajdika”. Zginął wtedy polski gunner, a ośmiu innych żołnierzy było rannych. Obrażenia były potężne: urazy kręgosłupa, twarzy, czaszki, wielonarządowe uszkodzenia wewnętrzne, krwotoki. Rannych przetransportowaliśmy do szpitala. Później pomagałem pielęgniarkom przygotować ciało poległego żołnierza do transportu do Polski, odprowadziłem też trumnę do helikoptera. Myślałem, że jako ratownik jestem ze śmiercią oswojony, ale przyznam, że wtedy leciały mi łzy.
Po VII zmianie przyszły kolejne: dziesiąta i trzynasta.
Tak, choć te zmiany były dużo spokojniejsze dla mnie, bo spędziłem je w bazach Warrior i Sharana. Zajmowałem się głównie szkoleniem afgańskich mundurowych medyków. Plecak medyczny otwierałem tak naprawdę tylko wtedy, gdy pomocy trzeba było udzielić Afgańczykom – starszyźnie lub dzieciom.
Domyślam się, że praca ratownika medycznego w Afganistanie może przynosić wiele satysfakcji. A czy tak samo cieszy praca w kraju? W JWK, na szczęście, nie sprawdzasz swoich umiejętności.
Sprawdzam się bardziej jako szkoleniowiec. Inna rzecz, że służba w Lublińcu daje ratownikom medycznym niesamowite możliwości rozwoju. Co roku biorę udział w wielu zagranicznych i krajowych kursach, przez co ciągle podwyższam swoje kwalifikacje. Kilka razy w roku razem z innymi medykami z JWK praktykujemy na szpitalnym oddziale ratunkowym Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Dzięki jednostce ukończyłem np. zaawansowane szkolenia z medycyny pola walki (Advance TCCC Course), szkolenie ratownictwa śmigłowcowego górskiego i jaskiniowego. Jestem też po szkoleniu w zakresie zaawansowanych czynności resuscytacyjnych u dzieci i dorosłych oraz opiece przedszpitalnej pacjentów z urazami wielonarządowymi. Ta profesja wymaga ciągłego doskonalenia swoich umiejętności. Poza tym, zgodnie z ustawą, jako ratownik medyczny muszę uzbierać 200 punktów edukacyjnych, które otrzymuje się za udział w różnego rodzaju kursach, szkoleniach i konferencjach. A przede mną ciągle nowe wyzwania. Wojska specjalne pracują nad rozwinięciem zespołów chirurgicznych i rozwoju telemedycyny. Chciałbym uczestniczyć w tym projekcie.
„Mazi” podoficer Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu. Ma 32 lata. Jest absolwentem wyższych studiów ratownictwa medycznego we Wrocławiu i wielu kierunkowych kursów z zakresu medycyny cywilnej i medycyny pola walki. Uczestnik trzech misji w Afganistanie.
autor zdjęć: arch. pryw. Maziego
komentarze