Czterosilnikowe B-17 Latające Fortece i B-24 Liberatory lotnictwa Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej oraz bombowce brytyjskiego RAF-u bombardowały obiekty przemysłowe, stocznie i lotniska. Ich celem były: Szczecin, Police, Świnoujście, Krzesiny pod Poznaniem, Gdańsk, Gdynia, Malbork i inne stocznie i lotniska leżące na granicach dzisiejszej Polski. Nad Polskę w 1944 r. i 1945 r. docierało też wiele samolotów rozbitków. Były to maszyny brytyjskie i amerykańskie, które podczas nalotów na cele położone w III Rzeszy zostały uszkodzone i nie mogły wrócić do bazy na Wyspach Brytyjskich. Gdy znajdowały się niedaleko ziem polskich, ich załogi próbowały dotrzeć do linii frontu, by wylądować po rosyjskiej stronie. Wiele z nich zakończyło lot w okupowanej Polsce. Natomiast samoloty bombowe 15 Armii Powietrznej USA, startujące z południowych Włoch, prowadziły od lipca do grudnia 1944 r. nad południową Polską powietrzną „bitwę o benzynę”. Jej celem było zniszczenie rafinerii i zakładów chemicznych produkujących paliwo dla niemieckiej machiny wojennej w Blechhammer (Blachowni i Kędzierzynie-Koźlu), Odertal (Zdzieszowicach), Oświęcimiu i Trzebini. Były to jedne z najdalszych, a tym samym najdłuższych i najniebezpieczniejszych lotów.
Trudna misja
Załogi bombowców spędzały w powietrzu po 10 godzin. Ponoszono znaczne straty. Szacuje się, że utracono w tych dalekich wyprawach ok. 220 samolotów bombowych. Z tej liczby nad Polską zakończyło lot najprawdopodobniej kilkadziesiąt maszyn. Pozostałe zestrzelono nad Czechami, Węgrami i Jugosławią. Atakowały je nie tylko myśliwce Luftwaffe, przede wszystkim były narażone na ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Załogi, których maszyny były poważnie uszkodzone, kierowały się na wschód. Tam niebezpieczna lotnicza przygoda miała dalszy ciąg. Uszkodzone bombowce nie zawsze mogły pokonać 200-250 km, by dotrzeć do linii frontu leżącej w tym czasie w rejonie Jasła-Dębicy. Niekiedy załogi musiały awaryjnie lądować lub skakać ze spadochronami nad terenami wciąż zajętymi przez Niemców. Na ziemi lotnicy, o ile natychmiast nie zostali ukryci przez miejscową ludność lub partyzantów, na ogół nie próbowali uciekać. Wiedzieli, że bez pomocy Polaków nie mają żadnych szans przetrwania. Byli zdezorientowani, nie wiedzieli, gdzie dokładnie są, nie znali terenu ani języka, nie mieli cywilnych ubrań ani dokumentów. Z relacji amerykańskich weteranów wiadomo, że na ogół wyznawali zasadę „moją bronią jest samolot; nie mam samolotu – poddaję się i dalej nie walczę”. Wielu pilotów celowo nie brało ze sobą nawet broni osobistej, by po zestrzeleniu nie dawać Niemcom pretekstu do strzału. Mówili oni: „moim zajęciem jest pilotowanie samolotu, a nie strzelanie do kogoś”. Poddawali się więc bez stawiania oporu niemieckim żołnierzom. W zdecydowanej większości przypadków byli bezpiecznie odstawiani do przejściowego obozu jenieckiego Dulag Luft w Oberursel na przesłuchanie przez wywiad Luftwaffe, a następnie do któregoś z obozów jenieckich dla alianckich lotników. Tam na ogół bezpiecznie czekali do wyzwolenia przez wojska rosyjskie wiosną 1945 r. W zdecydowanie gorszej sytuacji byli ci, którzy uczestniczyli w nalotach na niemieckie miasta oraz obiekty przemysłowe i tam ich zestrzelono. W takich przypadkach ich los zależał od tego, w czyje ręce się dostali. Co prawda chroniła ich konwencja genewska, ale zdarzały się przypadki samosądów i morderstw dokonywanych przez rozwścieczoną bombardowaniami niemiecką ludność cywilną, nadgorliwych lokalnych funkcjonariuszy NSDAP, a nawet przez niemieckich żołnierzy, którzy stracili bliskich w nalotach.
Lotnik Barnie, członek ekipy naprawczej w kabinie Liberatora na lotnisku w Mokrem. To prawdopodobnie on ewakułował ten samolot do Połtawy
Równie niepewny był los lotników, którzy zdołali dotrzeć do linii frontu rosyjskiego. Zdarzały się przypadki ostrzelania samolotów amerykańskich przez rosyjską artylerię przeciwlotniczą i myśliwce. Wśród członków załóg były ofiary śmiertelne. Przeważnie jednak nawigatorzy i piloci potrafili odnaleźć lotniska zajęte przez Rosjan i tam lądowali. Tu też wiele zależało od tego, w czyje ręce się dostali. Byli co prawda „sojuźnikami” (sojusznikami), ale mimo to u Rosjan zawsze pozostawała, wpajana latami przez sowiecką propagandę, ugruntowana nieufność wobec Amerykanów przybyłych z obcego ustrojowo, a więc „wrogiego”, kapitalistycznego mocarstwa, jakim były Stany Zjednoczone. Rosjanie podejrzewali też, czy przypadkiem amerykańscy lotnicy nie są zakamuflowanymi niemieckimi „szpionami” (szpiegami), zrzuconymi na spadochronie nad rosyjskim zapleczem lub nawet wysłanymi tam na zdobytym wcześniej amerykańskim samolocie. Podczas przesłuchania wystarczyło zwykłe nieporozumienie, by mogło się to zakończyć tragicznie dla lotnika usiłującego gorączkowo wyjaśnić, kim jest. Zdarzały się więc niewyjaśnione do dziś wypadki zastrzelenia lotników, z którymi nie potrafiono się porozumieć. Bezpieczniej było, gdy na rosyjskim lotnisku lądował samolot z załogą. Zwykle po pierwszym przesłuchaniu w dowództwie przydzielano im w miarę wygodną kwaterę i goszczono na zakrapianych alkoholem przyjęciach. Spotkanie z Rosjanami było dla amerykańskich lotników kontaktem z ludźmi z innego świata, czy wręcz innej cywilizacji. Rosjanie zaś konsekwentnie uniemożliwiali Amerykanom kontakty z polską ludnością. Obawiali się wymiany informacji.
Trafieni nad Blechhammer
Jedną z takich dramatycznych, lotniczych przygód nad Polską przeżyła załoga samolotu B-24 Liberator o numerze seryjnym 44-41142, oznaczonego wymalowaną na kadłubie wielką czerwoną literą „R” z 783 Dywizjonu Bombowego 465 Grupy Bombowej. Uczestniczyła ona 20 listopada 1944 r. w dalekiej wyprawie ciężkich bombowców 15 Armii Powietrznej USA w celu zniszczenia zakładów IG Farben w Blechhammer Süd, czyli w obecnym Kędzierzynie-Koźlu w Polsce. Załogę samolotu stanowiło dziewięciu lotników: pierwszy pilot 1st Lt. Joe Norman Jr., drugi pilot 1st Lt. Robert F. Wills, nawigator 2nd Lt. Robert L. Kaiser, mechanik pokładowy T/Sgt. Thurman Atkinson, radiooperator S/Sgt Theodore Deitsch oraz strzelcy: S/Sgt. Mike Urda (tylna wieżyczka), S/Sgt Richard D. Block (górna wieżyczka), S/Sgt. Frank D. Love (przednia wieżyczka), S/Sgt. Robert E. Crist (dolna wieżyczka).
W 1998 r. odwiedził Polskę pilot tego samolotu Robert F. Wills, jedyny wówczas żyjący członek jego załogi. Przyjazd do Polski i odwiedzenie miejsc, gdzie 50 lat wcześniej wylądował jesienią 1944 r., było marzeniem ostatnich lat jego życia. Tę sentymentalną wycieczkę zafundowała mu córka z zięciem, którzy przybyli wtedy wraz z nim do Polski.
Samoloty B-24 Liberator z 783 Dywizjonu Bombowego 465 Grupy Bombowej w locie.
Pilot weteran Robert Wills, wspominając wydarzenia z lotu 20 listopada 1944 r., opowiadał, że kilka sekund przed zrzutem bomb lecący tuż przed nimi Liberator został trafiony i eksplodował, a ich samolot musiał wlecieć w miejsce eksplozji. Spadły na nich resztki zniszczonego samolotu, dlatego odnieśli wiele poważnych uszkodzeń. Chwilę później trafiła ich celnie strzelająca artyleria przeciwlotnicza. Mimo to zrzucili ładunek bomb i oddali się od celu. Byli jednak w poważnych tarapatach. Mieli niesprawne dwa silniki i wiele przestrzelin, przez które wyciekało paliwo. Powrót do Włoch był niemożliwy. Robert Wills wspominał, że pierwszy pilot Norman był tak przerażony, że cały czas się modlił i żegnał znakiem krzyża. Lotnicy postanowili lecieć tak długo, jak tylko się da na wschód, aby dotrzeć nad tereny zajęte przez Rosjan.
W niewoli u sojuszników
Nie wiedzieli, gdzie są, ale w pewnym momencie dostrzegli małe lotnisko i stojące na nim samoloty oznakowane czerwonymi gwiazdami. Zrobili rundę i wylądowali w tumanach kurzu. Pojawienie się dużego, czterosilnikowego samolotu wywołało wśród Rosjan wielkie zamieszanie. Pilot Robert Wills wspomina, co stało się dalej: „Po lądowaniu przez chwilę próbowałem dojść do siebie. Spojrzałem do tyłu w kierunku komory bombowej i tam w dole zobaczyłem jakiegoś starszego mężczyznę w futrze, z futrzaną czapą na głowie i z dużą brodą. Wyglądał na 75-80 lat. Główny problem polegał na tym, że miał w ręku wielki karabin wycelowany prosto w naszą kabinę. Nie trzeba dodawać, że na ten widok bardzo szybko opuściliśmy samolot. Wyszliśmy przez otwartą komorę bombową. Oczywiście człowiek ten nie znał angielskiego. My nie znaliśmy rosyjskiego. Nastąpił impas”1.
Załoga por. Joe Normana przed swoim Liberatorem na lotnisku we Włoszech.
Okazało się, że miejscem lądowania było lotnisko w miejscowości Mokre pod Zamościem w Polsce. Gdy wyszli z samolotu, okazało się, że brakuje dwóch strzelców pokładowych, którzy wyskoczyli ze spadochronami kilka minut przed lądowaniem. Przywieziono ich dopiero po dwóch dniach. Opowiadali, że przejęło ich polskie wojsko. Zrewidowano ich i zabrano im to, co mieli, włącznie z przedmiotami osobistymi, zegarkami i pieniędzmi. Zostali przesłuchani. Na szczęście zdołali udowodnić, że nie są niemieckimi szpiegami. Odwieziono ich do Zamościa, gdzie 22 listopada dołączyli do załogi.
Lotników zaprowadzono do budynku dowództwa, gdzie zostali przesłuchani. Porozumiewano się „na migi”. Rozdzielono ich na dwie grupy. Trzech oficerów zamieszkało u rodziny Boguckich, a sześciu podoficerów u rodziny Pulikowskich w pobliżu lotniska. Warunki mieli dobre, ale ograniczono im swobodę poruszania się. Rosjanie tłumaczyli, że nie wolno im chodzić do miasta ze względu na napady „polskich bandytów”. Przed drzwiami postawiono wartowników z bronią. Lotnikom zakazano kontaktowania się z Polakami. Taki sam zakaz wydano polskim mieszkańcom. Dwa razy dziennie przychodził oficer NKWD, który zabierał ich na posiłki. Amerykanie nie wytrzymali tego długo – zaczęli samowolnie wymykać się na zewnątrz przez okno. W końcu uzyskali zgodę na wyjścia do miasta w towarzystwie uzbrojonych wartowników. By się ich pozbyć, stopniowo rozdzielali się na mniejsze grupki gubiąc w ten sposób „ochronę”. Grupa, przy której zostali wartownicy, zawracała na kwaterę, a reszta uwolniona od obstawy miała kilka godzin swobody. Amerykańskich lotników zapamiętało w Zamościu kilku mieszkańców. Sprzedawczyni ze sklepu wspominała po latach, że ofiarowali jej parę dolarów i rękawiczki. Zachowywali się bardzo grzecznie, nie tak jak Rosjanie, którzy nie dość, że pili na umór, to nie płacili rachunków i kradli. Trudno było się jednak z nimi porozumieć ze względu na barierę językową i strach przed funkcjonariuszami NKWD i UB, którzy za kontakty z Amerykanami zabierali ludzi na przesłuchania. Zapamiętano, że lotnicy byli ubrani w „skafandry na kożuchu”, a nisko na biodrach, w otwartych kaburach nosili wielkie rewolwery. Według jednej z relacji odbyły się zawody strzeleckie między Amerykanami a Rosjanami: „Lotnicy zrobili furorę kowbojskim strzelaniem z biodra, w dodatku z coltów jeszcze większych niż rosyjskie naganty […]. Jeden okazał się mistrzem nad mistrze […]. Oko nie nadążyło za ruchem jego dłoni […] walił raz za razem, tak że strzały zlewały się w jeden ciągły huk, a rozstawione przed nim puste butelki i opróżnione z konserw puszki pryskały jak bańki mydlane”2.
Amerykanie domagali się od Rosjan, by powiadomili ich dowództwo, gdzie się znajdują i prosili o ewakuację z Polski. Ci jednak nic w tej sprawie nie robili. W końcu informację o pobycie lotników w Zamościu potajemnie przekazała Brytyjczykom Armia Krajowa za pomocą radiostacji, ci zaś dowództwu 15 Armii Powietrznej USA we Włoszech.
Powrót do swoich
Jedyne znan zdjęcie uszkodzonego Liberatora na lotnisku Mokre pod Zamościem. Przed samolotem amerykańscy lotnicy i żołnierze rosyjscy
Na początku grudnia 1944 r. do załogi w Zamościu Rosjanie dołączyli kilkunastu innych zestrzelonych lotników. Powiedziano im, że zostaną zabrani do amerykańskiej bazy lotniczej w Połtawie. Rzeczywiście 9 grudnia na lotnisku w Mokrem wylądował samolot transportowy C-47. Przylecieli nim dwaj amerykańscy oficerowie, którzy znali dobrze język rosyjski. Wśród lotników wybuchł szał radości. Amerykanie pozostawili rodzinie Pulikowskich, u których mieszkali, lotniczy worek wypchany m.in. elementami umundurowania i papierosami. Ukryli go w sianie w stodole, by nie znaleźli go Rosjanie. Polacy zrewanżowali się dwoma przedwojennymi pocztówkami z ilustracjami scen z Potopu Henryka Sienkiewicza opatrzonymi dedykacjami po polsku, autografami i datą 9 grudnia 1944 r. Samolot z lotnikami odleciał do bazy w Połtawie następnego dnia. Tam lotników odwszawiono i przesłuchano. Traktowano ich jak ważne osoby. Zorganizowano też wielkie dobrze zakrapiane alkoholem przyjęcie. Jak stwierdzał pilot Wills, było mnóstwo jedzenia, w tym nawet kawior. Amerykańscy lotnicy 12 grudnia odlecieli z Połtawy i przez Machaczkałę, Teheran, Kair, Afrykę Północną i Maltę dotarli w końcu do Włoch do swojej bazy w Pantanella. Był 20 grudnia 1944 r. Ich odyseja zakończyła się.
Liberator z literą „R”
Uszkodzony Liberator pozostawiony na zamojskim lotnisku nie wrócił śladem swojej załogi do służby. Wprawdzie wysłana specjalnie z Połtawy do Zamościa grupa mechaników do końca grudnia 1944 r. dokonała niezbędnych napraw i samolot wzbił się w powietrze. Jednak z dokumentów archiwalnych i zachowanych zdjęć wiadomo, że 7 stycznia 1945 r. Liberator ten rozbił się podczas lądowania w Połtawie. Skreślono go ze stanu i złomowano na rosyjskiej ziemi.
Rozbity pod Połtawą i ewakuowany z Zamościa B-24 Liberator. Prawdopodobnie skreślona go ze stanu i złomowano.
Por. Robert Wills po powrocie do macierzystej jednostki we Włoszech uczestniczył jeszcze w siedmiu lotach na bombardowania celów w Niemczech, Austrii, Włoszech i na Węgrzech. Po zakończeniu tury 35 lotów bojowych został zdemobilizowany i powrócił do Stanów Zjednoczonych. Po wojnie pracował jako handlowiec w branży sprzętu sportowego. Przylatując do Polski w 1998 r., przywiózł pocztówki, które lotnicy dostali od Polaków w 1944 r. Wróciły one do ofiarodawców, czyli rodziny Pulikowskich. Okazało się, że w rękach tej rodziny zachowało się do dziś kilka elementów umundurowania i wyposażenia, które pozostawili im amerykańscy lotnicy w 1944 r.
Lotnik weteran Robert F. Wills zmarł 27 stycznia 2008 r. w Pasadenie w Kalifornii w USA. Powojenne losy pozostałych członków załogi zamojskiego Liberatora pozostają nieznane.
1 Relacja R.F. Willsa złożona Wojciechowi Krajewskiemu w 1998 r.
2 K. Czubara, Kennedy z Zamościa. Nie tylko wojenne tajemnice minionego wieku, Zamość 2007, s. 94.
Artykuł pochodzi z 4/5 numeru kwartalnika „Polska Zbrojna. Historia”.
Wojciech Krajewski, archeolog, historyk i muzealnik; kustosz Działu Historii Wojskowości Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Badacz miejsc katastrof samolotów podczas II wojny światowej
autor zdjęć: Zbiory Wojciecha Krajewskiego, Zbiory Krzysztofa Czubary. Zbiory Jacka Nowickiego,
komentarze