To chyba najpopularniejszy sposób robienia kariery „na skróty”, dlatego protekcja jest pojęciem doskonale znanym pod każdą szerokością geograficzną i w każdej epoce. Jakkolwiek nie da się jej zwalczyć, to byli w historii zapaleńcy, którzy z tym zjawiskiem walczyli zawzięcie i pomysłowo. W tym kontekście warto przypomnieć oficera, który z wyjątkową żarliwością ograniczał wpływy „protektorów” w wojsku II RP. Jak to robił płk Ludwik Bociański, komendant Szkoły Podchorążych Piechoty?
Według jednej z najbardziej rozpowszechnionych definicji, protekcja „to ochrona i pomoc udzielana komuś przez wpływową osobę”. Język jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w przypadku protekcji język polski jest wyjątkowo „bogaty”. Dlatego w słownikach można znaleźć aż 131 synonimów określenia „protekcja”. Sporo, a i tak nie jest to pełna lista. Można do niej z czystym sumieniem dodać co najmniej trzy wyrazy bliskoznaczne funkcjonujące w polskim języku, a ściślej w żargonie wojskowym: „plecak”, „żagiel” oraz „ZIP”. Ten ostatni akronim nie jest skrótem od „Zestawu instrumentów pomocniczych” i nie odnosi się do ZIP-u działowego czy ZIP-u bateryjnego w artylerii, a oznacza „znajomości i poparcie”.
Tu liczyła się jakość, a nie ilość
Komendantem Szkoły Podchorążych Piechoty w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej w latach 1930–1934 był płk Ludwik Bociański. Wywodził się z armii pruskiej, czym stanowił swoisty ewenement w przedwojennym Wojsku Polskim. Był uczestnikiem powstania wielkopolskiego, a w wojnie polsko-bolszewickiej, w stopniu porucznika, dowodził 8 pułkiem strzelców wielkopolskich (późniejszym 64 pułkiem piechoty). Po zakończeniu wojny wspinał się po kolejnych szczeblach kariery wojskowej i w 1930 roku pojawił się w Szkole Podchorążych Piechoty. Przez kilka lat służby w szkolnictwie wojskowym płk Bociański zdążył odcisnąć na nim swoje piętno. Na terenie Szkoły zainicjował postawienie kilkudziesięciu pomników przedstawiających polskich bohaterów wojennych. Wprowadził do ceremoniału (od 1931 roku) rycerską tradycję pasowania podchorążego na podporucznika szablą. Jemu również przypisuje się wprowadzenie zwyczaju przejmowania władzy przez podchorążych w Szkole w Dniu Podchorążego.
Program szkolenia zmodyfikował w taki sposób, aby pobyt w Szkole zamienił się w dwuletnią, ciągłą selekcję na oficera. Liczyła się jakość, a nie ilość wypromowanych podporuczników. Co roku organizował wyczerpujące ćwiczenia wojskowe o nazwie „Czartoria” (od małej miejscowości, gdzie się odbywały). Miały one na celu wyeliminowanie jednostek słabych fizycznie i psychicznie. Ćwiczenia stały się słynne z powodu skarg wysyłanych przez rodziny zwolnionych podchorążych do najwyższych władz wojskowych i państwowych. Żale i pretensje dotarły nawet na biurko ministra spraw wojskowych, lecz Marszałek skwitował je jednym krótkim zdaniem: „Bociański wie co robi”. W Szkole nie było wymaganego regulaminem aresztu, ponieważ komendant uważał, że podchorąży popełniający wykroczenie kwalifikujące go do ukarania aresztem nie nadaje się na oficera. Zamiast kary aresztu po prostu wydalano ze Szkoły. Zwolnienie groziło podchorążym również za wiele innych zachowań. Pułkownik nie tolerował „pijaństwa, karciarstwa, dziwkarstwa i lizusostwa”. Oczywiście, jak każdy człowiek, nie był pozbawiony wad. Był kawalerem, a w swojej willi zatrudniał dwie pokojówki, takie, że patrzącym na nie podchorążym „oko na oko zachodziło”.
Podchorąży walczy o przydział, Komendant z protekcją
Na czterystu podchorążych kończących co roku Szkołę Podchorążych Piechoty czekały stanowiska służbowe w 90 pułkach piechoty rozsianych po całej II RP, zarówno w dużych miastach wojewódzkich, jak i w małych, kilkutysięcznych, prowincjonalnych miasteczkach. Pierwszy przydział służbowy zwykle warunkował karierę oficera na następne kilkanaście lat. A przenosiny z pułku do pułku nie były wtedy zbyt modne. Nic dziwnego, że podchorążowie starali się wypracować podczas nauki w szkole na tyle wysoką lokatę, by móc uprawdopodobnić otrzymanie przydziału do pułku zgodnie z ich preferencjami. Oczywiście, na te preferencje nakładała się siatka potrzeb kadrowych poszczególnych pułków, które oczekiwały „narybku” oficerskiego. Z uwagi na fakt, iż pułki cieszyły się zróżnicowaną popularnością wśród podchorążych, zdawali oni sobie sprawę, że nie wszyscy pójdą tam, gdzie chcieliby służyć. O przydziale nowo promowanych podporuczników do konkretnego pułku decydował, na podstawie ich zdyscyplinowania i wyników w nauce, komendant Szkoły Podchorążych. Nie może jednak dziwić, że niektórzy podchorążowie starali się jeszcze uzyskać pomoc w otrzymaniu przydziału do wybranego pułku z zewnątrz – od „protektorów”. Do kancelarii Szkoły zaczęły więc przychodzić listy zaadresowane do komendanta z dopiskiem na kopercie „do rąk własnych”, które kanceliści z iście austriacką urzędniczą pedantycznością rejestrowali w książkach korespondencji wchodzącej. Z jakim efektem?
O tym co płk Bociański sądził o tego rodzaju zabiegach można było wysłuchać na przeprowadzanych co pewien czas odprawach. Odbywały się one w sali teatru szkolnego, gdzie mógł pomieścić się cały rocznik. Spotkania te podchorążowie nazywali „kazaniami Skargi”, słusznie podejrzewając, że ksiądz używał jednak przyzwoitszego słownictwa. Grzmiącym głosem tłumaczył siedzącym jak trusie podchorążym, że „nasi ojcowie Polskę przes...li przez brak karności, prywatę i protekcjonizm”, lecz wychowankowie Szkoły Podchorążych mają być i będą inni.
Ostatnią odprawę przed promocją płk Bociański poświęcał na skuteczne rozprawienie się z tradycyjnym polskim protekcjonizmem, przynajmniej na poziomie stopnia etatowego podporucznika. Przed zebranymi podchorążymi odczytywał głośno po kolei wszystkie „listy protegujące”. Oczywiście podawał też nazwiska protegujących i protegowanych. „Ciocia pchor. Iksińskiego zna gen. Ygrekowskiego i ten pisze do mnie, abym podchorążego przeznaczył do Warszawy. Ma podchorąży przydział do Zambrowa!”. „Wujaszek pułkownik taki to prosi, żebym podchorążego takiego to po starej znajomości dał do pułku w Krakowie. No to ja po starej znajomości przeznaczyłem was do Zamościa!”. Zaobserwowano, że „im wyższa protekcja, tym bardziej zakazany garnizon”. Nikt nie miał prawa wtrącać się komendantowi do decyzji o przydziałach podporuczników do pułków. Nikt nie miał prawa demoralizować jego podchorążych jakąkolwiek protekcją. Żadne mamusie, tatusie, wujaszkowie, ciotki i pociotki. Ta odprawa i ten przydział do pułku kończyły dwuletni proces wychowania podchorążego na podporucznika w Szkole płk. Bociańskiego.
Wyjątek dla Wieniawy
Ale jak każda zasada, również i ta ma swoje wyjątki. Spośród wszystkich „listów protegujących”, tylko jeden list został przeczytany z uwagą i płk Bociański postąpił zgodnie z zawartymi w nim wskazówkami. W tym wypadku protektorem był gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski, a jak powszechnie uważano był to człowiek, który „wiele mógł”. Świadczył o tym również, napisany w 1929 roku, wiersz Juliana Tuwima „Męki z powodu Wieniawy” z powtarzaną przez proszących o protekcję frazą „pan przecież zna Wieniawę”. W „liście protegującym” do płk. Bociańskiego generał pisał: „Każą mi protegować jakiegoś idiotę, róbcie z nim co chcecie”.
Co prawda płk Ludwik Bociański jest już postacią zapomnianą, lecz pozostały po nim zarówno pomniki na terenie 22 Wojskowego Ośrodka Kartograficznego w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej, ceremoniał pasowania na oficera szablą, jak i coroczne przejmowanie władzy przez podchorążych w uczelniach wojskowych w Dniu Podchorążego.
komentarze