Jeden z moich kolegów po fachu decyzję Ministerstwa Obrony Narodowej o wysłaniu do rządu Stanów Zjednoczonych „Letter of Request” w sprawie Patriotów i jednocześnie zapytania do konkurencji, co ma w ofercie, podsumował słowami „genialny gambit”. I choć się z nim zgadzam, to jednocześnie dziwię, że normalną politykę negocjacyjną sprowadził do miana „niezwyczajności”. Może to efekt ostatnich ośmiu lat MON-owskiej polityki zakupowej?
Nie jestem na tyle naiwny, by nie zdawać sobie sprawy, że kupowanie za ogromne pieniądze wojskowego wyposażenia i uzbrojenia nie jest tym samym, czym kupowanie samochodu lub domu. Kiedy wybieram auto, którym będę woził dzieci do szkoły, nie myślę o tym, że dołączę do grona użytkowników marki „A” czy „B”. Nie muszę też kalkulować, czy nawiążę polityczne sojusze, które przełożą się na zwiększenie mojego bezpieczeństwa. A tak właśnie jest w przypadku zakupów dla wojska: czołgów, samolotów, śmigłowców czy dronów. Szczególnie jeśli transakcja odbywa się w ramach międzypaństwowej umowy, gdy rząd danego kraju przejmuje od przemysłu rolę gwaranta wykonania umowy właściwie i terminowo. Oczywiście, każde państwo może kupić uzbrojenie bezpośrednio od producenta, ale wtedy wymiar „polityczny” umowy jest na zupełnie innym poziomie.
Polska, decydując jakiś czas temu, że pozyska systemy Patriot od rządu USA, a nie od ich producenta, pokazała, że zależy jej na zacieśnianiu relacji z naszym największym i najsilniejszym sojusznikiem z NATO. I to był bardzo, bardzo dobry ruch. Oczywiście efekty są niepoliczalne. Ktoś może powiedzieć, że Amerykanie i tak umieściliby na wschodniej flance swoją ciężką brygadę. Ale – co podkreśla na przykład ambasador USA w Polsce – kupno Patriotów to wejście Polski do „rodziny”. To oznacza bliską, naprawdę bliską relację.
Resort obrony, informując o wysłaniu zapytania ofertowego („Letter of Request”) w sprawie Patriotów, zastrzegł, że nie zamyka rozmów z innymi producentami tego rodzaju sprzętu. Jeden z moich kolegów po fachu podsumował strategię MON-u słowami „genialny gambit”. Pewnie, to było sprytne. Z drugiej strony to przecież normalna polityka negocjacyjna, którą dziś postrzegamy jako „niezwyczajną”.
MON przyznaje, że na żadnym etapie negocjacji w sprawie Patriotów nie chce być postawione pod ścianą. Słusznie. Skoro wydajemy około 7–8 mld dolarów, bo na tyle wiceminister Bartosz Kownacki wycenił system Wisła w oczekiwanej przez nas konfiguracji, mamy więcej niż prawo dyktować warunki. A posiadanie w „odwodzie” drugiego dostawcy tylko wzmacnia naszą pozycję negocjacyjną, a nie osłabia. Czynienie z tej oczywistości czegoś niezwykłego niestety pokazuje, do jakiego poziomu sprowadzono w ostatnich latach kupowanie sprzętu i uzbrojenia wojskowego. Że jak się powiedziało zaledwie „A” i rozpoczęło negocjacje, to już wszystko „pozamiatane” i nawet gdy dostaniemy warunki kontraktu z kosmosu, to trzeba umowę podpisać. Nie, zdecydowanie nie trzeba. Jeśli na jakimś etapie pojawiają się wątpliwości, to zawsze, ale to zawsze interes Polski jest najważniejszy. Frazes? Być może, ale mam wrażenie, że dla niektórych to było i nadal jest odkrywanie Ameryki.
komentarze