Plan NATO jest prosty – rozmieścić w czterech państwach: w Polsce, na Litwie, Łotwie i w Estonii – cztery bataliony żołnierzy Sojuszu. To na tyle mało wojska, że nikt nie będzie mógł zarzucić Jensowi Stoltenbergowi, że nakręca spiralę militaryzmu. Na tyle jednak dużo, by choć trochę uspokoić kraje wschodniej flanki. Sojusz pokaże, że pamięta o nas, a kilkuset żołnierzy będzie stanowiło realne wzmocnienie sił odstraszania. Bo każde naruszenie strefy bezpieczeństwa jednego z państw gospodarzy tych sił będzie oznaczało wejście w bezpośredni kontakt z oddziałami NATO. A o to właśnie Polsce i krajom bałtyckim od dawna chodzi.
Początkowo zakładano, że wschodnią flankę będą wzmacniać bataliony narodowe, czyli złożone z żołnierzy wywodzących się z jednego kraju, a najlepiej – z jednej krajowej jednostki. Teraz coraz głośniej mówi się o ich wielonarodowym charakterze. Jednak NATO ma nie najlepsze doświadczenia z dowodzenia międzynarodowymi oddziałami tak niskiego szczebla. Kilka miesięcy temu w czasie dyskusji o szpicy NATO podnoszono ten problem jako jedną z poważnych przeszkód w zapewnieniu odpowiedniej mobilności. Bo im więcej państw, tym więcej dokumentów trzeba podpisać, więcej oficerów łącznikowych zatrudnić, więcej porozumień zawrzeć i więcej rąk podnieść w akcie zgody na jakiekolwiek działanie. A właśnie możliwość szybkiego przerzucenia szpicy w rejon kryzysu i niemal natychmiastowa gotowość wejścia do akcji jest podstawą pomysłu tworzenia sił VJTF (Very High Readiness Joint Task Force). Dlatego, przy zachowaniu międzynarodowego składu Sił Odpowiedzi NATO, dla samej szpicy zdecydowano się na wariant narodowy. Obecnie dowodzi nią Hiszpania i to żołnierze z Półwyspu Iberyjskiego trenowali przerzut żołnierzy i sprzętu do Polski w ramach manewrów „Anakonda ’16”.
Dyskusja wokół czterech batalionów NATO, które mają trafić do Europy Wschodniej, wskazuje jednak, że dwie głowy Sojuszu – wojskowa i polityczna – nie zawsze myślą to samo i tak samo. Wojskowi chcieli jednolitych narodowo pododdziałów, politycy proponują „tęczowy” skład. Każdy z tych wariantów ma swoje wady i zalety, ale gdy myślimy w kategoriach efektywności, głos żołnierzy brzmi sensowniej.
Bataliony, o których mowa, to nie szpica, więc i problemy z koordynacją między poszczególnymi składowymi nie będą miały aż tak krytycznego znaczenia. Może jednak, skoro Sojusz już odnotował wzrost wydatków na obronność, czas myśleć nie tylko w kategoriach ilościowych, lecz także jakościowych. Innymi słowy, zacząć się przyglądać, na co idą te zwiększone środki. Może obok progu 2% PKB przeznaczanego na wydatki armii warto przyjąć zasadę, że – poza najmniejszymi krajami – każdy członek Sojuszu musi wystawić do wspólnej puli jeden zwarty batalion. I wtedy Polacy w ramach natowskiej solidarności stacjonowaliby na przykład w Rumunii, Włosi w Estonii, a żołnierze bułgarscy w Portugalii.
komentarze