W Afganistanie każdy walczy z każdym. Rok po zakończeniu NATO-wskiej misji ISAF w kraju tym panuje sytuacja niebezpiecznie podobna do stanu obserwowanego od kilku lat w Syrii – twierdzi Tomasz Otłowski, specjalista zajmujący się sprawami Bliskiego Wschodu. Skala przemocy w tym kraju, aktywność sił rebelianckich oraz liczba ofiar, głównie wśród cywilów, biją rekordy.
Gdy ponad cztery lata temu Sojusz Północnoatlantycki zdecydował, że 31 grudnia 2014 roku zakończy swoją misję w Afganistanie (ISAF – International Security Assistance Force, czyli Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa), wielu komentatorów i ekspertów uznało to za najgorszy krok w całej historii NATO. Afganistan – jego struktury państwowe, gospodarka, podzielone dekadami wojen społeczeństwo, a co gorsza także siły bezpieczeństwa – nie był jeszcze po prostu gotowy na przejęcie od międzynarodowej wspólnoty pełnej odpowiedzialności za swoje sprawy. Otwarte zakomunikowanie przeciwnikowi (czyli rebeliantom z Ruchu Talibów, tzw. siatki Haqqanich i ugrupowania Hezb-e-Islami Gulbuddin) daty wycofania się z wojny dawało temu krajowi sposobność do „ustawienia” całego konfliktu tak, aby jak najlepiej mógł wykorzystać czas pozostały do zakończenia działań Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa.
Niestety, rok od tamtej symbolicznej daty sytuacja w Afganistanie i wokół niego jest bardziej niż trudna. Rozwój wydarzeń potwierdził większość wcześniejszych obaw. I choć nie sprawdziły się najczarniejsze scenariusze (szybki upadek rządu w Kabulu, nieuchronny rozpad państwa, czy nastanie chaosu z powodu totalnej wojny domowej), to i tak nie można mówić o minimalnej nawet stabilizacji i bezpieczeństwie. Skala przemocy w tym kraju, aktywność sił rebelianckich oraz liczba ofiar (głównie wśród cywilów) mają wszelkie szanse na pobicie ubiegłorocznych rekordów (które to wyniki i tak należały do najgorszych w całej kilkunastoletniej historii zaangażowania ISAF).
Więcej o sytuacji w Afganistanie w styczniowym numerze „Polski Zbrojnej”.
autor zdjęć: UN Unama
komentarze