Szanuję decyzję Szwedów, by wybrać militarną neutralność i nie przyłączać się do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jednak z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, jak puste okazują się deklaracje o budowaniu własnych zdolności obronnych bez towarzyszących im odpowiednich decyzji finansowych i geopolitycznych.
Gdy upadał komunizm, szwedzka armia mogła na czas wojny powołać pod broń ponad 700 tysięcy rezerwistów. Razem z regularnymi jednostkami oraz obroną cywilną dawało to ponad 850 tysięcy żołnierzy zdolnych bronić swojej ojczyzny.
O tym, jaki jest obecnie potencjał militarny Szwecji, chyba najlepiej świadczy wypowiedź generała Sverkera Göransona, naczelnego dowódcy szwedzkich sił zbrojnych, który dwa lata temu oświadczył mediom, że w przypadku ataku ze strony Rosji szwedzka armia bronić się będzie najwyżej tydzień. I to nie wszędzie, a jedynie wokół stolicy.
Oczywiście słowom generała towarzyszyły zapewnienia, że nie wierzy on w rosyjską napaść. Bądźmy jednak szczerzy, jeśli facet, który w czasie wojny ma stanąć na czele armii, mówi to, co mówi, to z siłami zbrojnymi Szwecji musi być naprawdę słabo. Choć Göranson po swoich słowach nie stracił stanowiska, to – delikatnie rzecz ujmując – wywołał polityczną burzę. Jednak w pozytywnym dla armii wymiarze. Sprawa zdolności obronnych Szwecji stała się wiodącym tematem „politycznym”. Posypały się kontrole, analizy, których wniosek mógł być tylko jeden – rzeczywiście, dobrze nie jest.
Okazało się m.in., że armia po likwidacji w 2010 roku obowiązku powszechnej służby wojskowej nie potrafi zatrzymać w służbie zawodowych żołnierzy. Młodzi ludzie przychodzą do wojska po wykształcenie, kursy i doświadczenie zawodowe i po czterech latach odchodzą do cywila. W niektórych jednostkach niedobory kadry sięgają kilkudziesięciu procent. Jeszcze gorzej jest ze sprzętem i uzbrojeniem wojskowym. Jedynie siły powietrzne prezentują się przyzwoicie. Marynarka wojenna, która w 1988 roku dysponowała kilkunastoma okrętami podwodnymi, dziś ma ich cztery. Ile sprawnych, to już tajemnica. Nawet jeśli wszystkie, to mają one trochę więcej wybrzeża i portów do ochrony niż nasze.
Ale na zdrowy rozsądek, jak szwedzka armia miałaby być w lepszym stanie, skoro największy ze skandynawskich krajów przeznacza najmniej na obronę. Teraz jest to około 6–7 miliardów dolarów, czyli około 1,2 PKB (Polska wydaje około 8–9 miliardów dolarów). W 1988 roku, do którego tak chętnie się odnoszę, było to 2,5 procenta.
Podziwiam Szwedów za ich międzynarodowe zaangażowanie w dziedzinie bezpieczeństwa. Mimo iż nie są częścią NATO, uczestniczą we wszystkich pokojowych misjach, w których bierze udział Sojusz. Bardzo mocno partycypują w misjach ONZ. Jednak droga niezależności i neutralności wymaga sporych nakładów na armię. I w ich przypadku politycy poszli na łatwiznę. Woleli ciąć nakłady na armię niż wytłumaczyć podatnikom, dlaczego wojsko musi tyle kosztować. A odpowiedź jest bardzo prosta – dla ich własnego bezpieczeństwa.
Efekt jest taki, że Szwecja nie ma dziś armii zdolnej obronić swój kraj, a ponieważ nie jest członkiem NATO, musi liczyć na to, że w razie wrogiej agresji na pomoc ruszą jej państwa, z którymi zwiąże się dwustronnymi umowami. Fakt, że to chyba nie jest najlepszy gwarant bezpieczeństwa, zdaje się coraz lepiej rozumieć szwedzkie społeczeństwo. Po raz pierwszy od dekad więcej jest w nim zwolenników przystąpienia do NATO niż przeciwników. My w NATO na Szwecję zdecydowanie czekamy.
komentarze