Sformułowanie „Cud nad Wisłą” jest w sierpniu w mediach odmieniane przez wszystkie przypadki. Te słowa jako pierwszy wypowiedział, a właściwie napisał w tytule artykułu, pewien zdolny endecki publicysta – Stanisław Stroński. Wprawdzie chciał w ten sposób pomniejszyć zasługi Marszałka, ale określenie przez swoją prostotę zrobiło niebywałą karierę i od prawie wieku uznawane jest za ilustrację przyczyny tamtego zwycięstwa – pisze ppłk Andrzej Łydka z Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, znawca i miłośnik historii wojskowości, publicysta portalu polska-zbrojna.pl.
Nic dziwnego. Każda wiktoria ma wielu ojców. I w tym przypadku nie było inaczej. Zresztą przełamanie kryzysu Bitwy Warszawskiej oraz manewr znad Wieprza zbiegły się w czasie ze Świętem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny 15 sierpnia, co uprawdopodabniało cud.
Sukces ma wielu ojców
Polska publicystyka polityczna personalnie przypisywała zasługę zwycięstwa szefowi Sztabu Generalnego gen. Tadeuszowi Jordan-Rozwadowskiemu, a nawet szefowi misji francuskiej gen. Maxime'owi Weygandowi. Francuzi z ochotą podchwycili tę ostatnią wersję. Oczywiście nie bez powodu. Misję francuską wysłał do Polski premier Millerand, który zabiegał potem w wyborach o posadę prezydenta Francji. Skoro zwycięzcą był Weygand, to ojcem sukcesu był ten, kto go do Polski wysłał. Należy jednak przyznać, że gen. Weygand jako człowiek honoru (bez cudzysłowu) do końca życia ojcostwa tego zwycięstwa się wypierał.
Z drugiej strony, gdyby bitwa została przegrana, nie byłoby wątpliwości, kto ponosi osobistą odpowiedzialność. Marszałek Piłsudski zżymał się na propagandowe ujęcie przyczyn zwycięstwa. Uważał, że było ono efektem wytężonej pracy jego własnej, podległego sztabu oraz walczących wojsk od dowódców frontów i armii począwszy, na ostatnich żołnierzach etapów kończąc. Czyli ciężka, wspólna praca bojowa, a nie żaden cud.
Tow. Lenin zarządza operację „Wisła”
Inna sprawa, że wojnę polsko-bolszewicką kojarzymy wyłącznie z rokiem 1920, wyprawą kijowską i Bitwą Warszawską. Nie dociera do nas fakt, że już 18 listopada 1918 r. towarzysz Lenin wydał rozkaz o rozpoczęciu operacji „Wisła”. Celem strategicznym bolszewików była rewolucja w Europie. Polska była przeszkodą o znaczeniu taktycznym. Pierwsze starcie z bolszewikami miało miejsce już 14 lutego 1919 roku. Wówczas to wojska gen. Listowskiego zajmujące tereny opuszczane przez niemiecką armię Ober-Ostu „spotkały” się z oddziałami Zachodniej Dywizji Strzelców, których żołnierze również mówili po polsku. Była to pierwsza dywizja formowana z Polaków na ziemi radzieckiej w XX wieku.
Od tego czasu wojna ta trwała ze zmiennym szczęściem dla obu stron. Wyprawa kijowska czy późniejsza kontrofensywa Tuchaczewskiego to kolejne kampanie tej samej wojny. Należy zauważyć, że działania wojenne nie toczyły się nawet na jednym centymetrze kwadratowym rosyjskiej ziemi. Walki były w całości prowadzone na terytorium, które wchodziło w skład I RP.
100 tys. ochotników, czyli Polacy chwytają za broń
Jednak mówiąc o cudzie, nie można pominąć jednego aspektu, mianowicie niespotykanej wcześniej mobilizacji całego społeczeństwa. Oprócz powoływania pod broń kolejnych roczników, dużą wagę przywiązywano do ochotniczego udziału w wojnie. W odpowiedzi na odezwę Rady Obrony Państwa o utworzeniu Armii Ochotniczej zgłosiło się ponad 100 tysięcy ochotników, z których utworzono Dywizję Ochotniczą, 16 pułków piechoty i 7 pułków kawalerii. Numeracja pułków ochotniczych zaczynała się od liczby 200. Było to znaczne wzmocnienie regularnego wojska. Oprócz formowania pułków stricte ochotniczych, ochotnikami uzupełniono wykrwawione i wycieńczone długim odwrotem pułki armii regularnej. Ochotnicy, a byli to z reguły chłopcy w wieku przedpoborowym, uczniowie ostatnich klas gimnazjów, wydatnie podnieśli w nich morale.
Ochotnicze pułki kawalerii różniły się od regularnych jedynie tym, że nie miały szwadronu karabinów maszynowych, ponieważ plutony ckm przydzielono do poszczególnych szwadronów kawalerii. Było to chyba ostatnie pospolite ruszenie w Polsce. Stawili się zarówno dziedzice, jak i chłopcy stajenni. Pułki te w polu sprawowały się na tyle dobrze, że po zakończeniu działań 5 z nich pozostawiono w składzie regularnego wojska. Oprócz jazdy ochotniczej były jeszcze oddziały formowane przez różnego rodzaju zagończyków, jak np. słynna i waleczna jazda rtm. Jaworskiego (gdzie ostrogi zdobywał m.in. późniejszy publicysta i więzień Berezy, Stanisław Cat-Mackiewicz). Z tego specyficznego oddziału wywodził się 19 Pułk Ułanów, którego żurawiejka nie bez podstaw (potwierdzonych pracą wojskowych sędziów śledczych) informowała: „Dziewiętnasty nie jest głupi, chłopów grabi, Żydów łupi”.
Jak oceniał Marszałek, pomimo dużego wysiłku mobilizacyjnego jedynie 12–15 proc. stanu żywionych stanowili żołnierze, których można było użyć w boju. Liczba walczących nigdy nie przekroczyła 200 tysięcy „bagnetów” i „szabel”. Piłsudski śmiał się, mówiąc, że „nie możemy zatracić charakteru armii ochotniczej, gdyż u nas bije się ten tylko, kto chce, lub wreszcie ten, kto jest głupi”. Trudno nie przyznać mu racji. W pułkach podczas długiego odwrotu pozostali najwytrwalsi. Żandarmeria i sądy polowe miały dużo roboty. Od Bitwy Warszawskiej co trzeci lub co czwarty żołnierz w pierwszej linii to ochotnik z lipca 1920 roku. Po zakończeniu działań w pierwszej kolejności zdemobilizowano ochotników, aby mogli dokończyć naukę. Problemy potem miały komisje egzaminacyjne, głowiąc się nad tym, jak obiektywnie ocenić na egzaminie dojrzałości przygotowanie abiturienta, który stoi wyprostowany w szkolnym mundurku, na którym połyskuje wstążka z Krzyżem Walecznych.
komentarze