Służyłem w Marynarce Wojennej PRL, w Siłach Zbrojnych Rzeczpospolitej okresu przejściowego, potem pełniłem służbę dla Ojczyzny, w państwie członkowskim NATO i Unii Europejskiej. Z własnej woli wybrałem taką profesję – zawód oficera. Teraz obserwuję wydarzenia na Krymie, na Ukrainie i robię porównania. Starałem się znaleźć odpowiedzi, dlaczego tak, a nie inaczej zachowali się koledzy z sił morskich Ukrainy? Co czują koledzy z Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, z ich floty wojennej – komandor rezerwy dr Wiesław Topolski ze Stowarzyszenia Oficerów Marynarki Wojennej RP analizuje relacje rosyjsko-ukraińskie i stawia pytania o przyczynę kryzysu.
Wszyscy wpatrujemy się w wiadomości przychodzące zza wschodniej granicy. Na początku to był natłok doniesień, jednak ich strumień stopniowo się zmniejszał. Sytuacja, szczególnie po przyłączeniu Krymu do Federacji Rosyjskiej, stała się mniej interesująca dla mediów. I na samej Ukrainie, poza wypadkami ostatnich dni, czyli ataków prorosyjsko nastawionych osób na urzędy w Doniecku i Ługańsku, widać zahamowanie tempa wydarzeń. Od czasu krwawych zajść na Majdanie wszystko nabrało zupełnie nowego wymiaru.
Od 1996 roku po rok 2008 praktycznie cały czas mieszkałem w Rosji lub na Ukrainie. Potem, przy każdej nadarzającej się okazji, tam bywałem, szczególnie, gdy działo się coś, co później znalazło się w podręcznikach historii. W ostatnich tygodniach napięć i rozterek, pytań o przyszłość Ukrainy było wiele. Podstawowe dotyczyło tego, czy konflikt krymski może rozwinąć się w konflikt europejski?
Na nasz polski stosunek do Ukrainy cieniem kładą się bolesne wydarzenia na Wołyniu z lat 1943–1944. Pojawia się też pytanie, czy w chwili zagrożenia ze strony rosyjskiego imperializmu będziemy w stanie przebudować stereotyp Ukraińca-banderowca, tak silnie przez lata zakorzeniany w naszej świadomości dzięki PRL-owskiej propagandzie? Cel takiej retoryki był prosty. Podgrzewanie niechęci miało zapobiec zbrataniu sąsiadujących narodów, niechętnie nastawionych do Moskwy. Kolejne pytanie: czy zobaczymy w nowym pokoleniu Ukraińców swoich sąsiadów zdecydowanie wybierających opcję prozachodnią, demokratyczną, wolnościową? Powinniśmy się też zastanowić, cóż o tym wszystkim myślą sami Ukraińcy? I najważniejsze: co na to Rosjanie?
Pytania trudne, złożone, wielkoformatowe i wielopoziomowe, ale nurtujące i ciekawe. Z punktu widzenia osoby, która w ciągu jednego półwiecza z kawałkiem zapamiętała wydarzenia Grudnia 1970, Sierpnia 1980, stanu wojennego… wydają się one jeszcze donioślejsze.
Swoje krótkie życie spędziłem służąc w Marynarce Wojennej PRL, w Siłach Zbrojnych Rzeczpospolitej okresu przejściowego, gdy nasze państwo wybierało sojuszników, potem nadal pełniłem służbę dla mojej Ojczyzny, w państwie członkowskim NATO i Unii Europejskiej. Służyłem swojemu Krajowi, bo wybrałem z własnej, nieprzymusowej woli taką profesję – zawód oficera. Teraz patrząc na wydarzenia na Krymie, na Ukrainie robiłem porównania. Starałem się znaleźć odpowiedzi, dlaczego tak, a nie inaczej zachowali się moi koledzy z sił morskich Ukrainy, z tamtejszej armii. Chcę także zrozumieć, co czują moi koledzy z Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, z ich floty wojennej.
Oni, tak jak ja kiedyś, dokonywali w ostatnim czasie dramatycznych wyborów. Jedni zdeterminowani trwali na swoich stanowiskach licząc, że otrzymają rozkaz, że nie oddają pozycji bez boju. Inni, kierując się swoją sytuacją rodzinną, wybierali przejście na służbę do tych, którzy do niedawna byli jedynie sąsiadami o niespełnionych i urażonych ambicjach, głoszonych ustami liderów o tym, że Rosja to wielkie mocarstwo. Za każdym razem zdawałem sobie sprawę, że ja i moi rówieśnicy w polskich mundurach mieli zdecydowanie prostszy wybór – praktycznie całe polskie społeczeństwo chciało zapomnieć o latach dominacji, o niespełnionych marzeniach związanych ze swobodą i żyć w normalnym europejskim społeczeństwie, bez murów, bez granic, bez strachu.
Rosjanie i Ukraińcy mieli inne dylematy. Przez dziesięciolecia Ukraina, jako republika związkowa, starała się rozwijać w granicach państwa radzieckiego wiedząc, że i tak Starszyje bratja – jak z przekąsem mówiono o Rosjanach – uważają ich za gorszych.
Chachły – to określenie dźwięczało jeszcze wtedy, gdy tzw. internacjonalizm proletariacki i jego wzorowa Armia Radziecka była zasadniczym lepiszczem, poza oczywiście partią komunistyczną, całej siłą sklejonej potęgi radzieckiego państwa. Moskali – odwdzięczali się Ukraińcy Rosjanom. Dodawali czasem, że ich historia i kultura jest o kilkaset lat starsza od tego, co ma do zaoferowania Rosja, która – chyba z zazdrości i próby pozbycia się kompleksów – używała w stosunku do nich określenia Młodszyje bratja.
Te przekomarzania nie były jednak żartami. Od 1927 r. po okresie ukrainizacji, wymyślonej i zrealizowanej przez Stalina, której celem było rozbudzenie ukraińskiego nacjonalizmu jako naturalnego wału obronnego przed białopolakami, przyszły lata represji, Wielkiego Głodu, prześladowań i wywózek. Potem był 17 września 1939 r. Ukraińcy witali wtedy Armię Czerwoną na terenach ziemi stanisławowskiej, lwowskiej, łuckiej, równieńskiej. Myślano, że połączone w jedno terytorium ziemie ukraińskie będą mogły rozwijać się zgodnie z własnym duchem, z własnymi oczekiwaniami. Potem przyszedł czerwiec roku 1941, kiedy znowu zmienił się układ sił i przyszli inni gospodarze, którzy też starali się wykorzystać ukraińskie dążenia niepodległościowe we własnych celach. A potem był już rok 1944. Powrót ZSRR oraz jego porządków i koniec marzeń o Samostyjnoj Ukrainie.
Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini i wiele, wiele innych narodów oddawało swoich synów do armii, szkół oficerskich, na wszystkie mniej lub bardziej tajne wojny Imperium Zła.
24 sierpnia 1991roku Ukraina stała się samodzielnym państwem. Przyszły lata samodzielnego bytu, poszukiwania swojego miejsca. Ukraina zaczęła żyć swoim życiem, a Ukraińcy chcieli po prostu wyżyć, bo podział na tych, którzy zyskali i na tych, którzy stracili wraz z upadkiem starej władzy był drastyczny. Do armii lgnęli ze wszystkich zakątków kraju Ukraińcy, którzy chcieli służyć własnemu narodowi, własnemu państwu. Z kolei wielu Rosjan nie chciało wyjeżdżać z tych miejsc na Ukrainie, w których już się zakorzenili, gdzie urodziły im się dzieci i wnuki. Nadal Kijów był rosyjskojęzyczny. Do 1991 roku były w nim jedynie dwie szkoły z wykładowym ukraińskim. Na ulicach miasta dziwiło, gdy ktoś mówił po ukraińsku, przy czym w większości był to surżyk, czyli język wiejski – mieszanka słów staroukraińskich, polskich, rosyjskich i naleciałości gwarowych.
Ukraina „wyżywała”. Pamiętam uroczystości 10-lecia utworzenia niezależnego państwa. Wielką radość, paradę wojskową, oddane nowe budowle, w tym przebudowany Majdan. Potem przyszedł grudzień 2004 roku – „pomarańczowa rewolucja”. Kijów, a wraz z nim większość narodu wstały z kolan. Duża w tym zasługa Rosjan, bowiem to naciski obliczane na większą ingerencję obu państw ich ówczesnego ambasadora na Ukrainie Wiktora Czernomyrdina, dały efekt odwrotny od zamierzonego.
Leonid Kuczma oddał władzę bez krwi na rękach, choć wielu z jego otoczenia było jej żądnych. Ukraińcy, marznąc na Majdanie, poczuli jedność. Widziałem to na własne oczy. Chodząc między pałatkami odczuwałem, że dzieje się coś pomiędzy wielkim politycznym happeningiem, a walką nowego ze starym. Rosyjska natarczywa propaganda sprawiła, że nawet ci, którzy nie czuli się Ukraińcami, a jedynie mieszkańcami Ukrainy, nagle zrozumieli, że „starszy brat” przesadza, że chce znowu narzucić im swoją wolę. Potem nadzieje na lepsze jutro stopniowo umierały, po około trzech miesiącach stało się jasne, że zarówno Wiktor Andriejewicz, jak i Dama z Kosoj, czyli warkoczem, to nie jedna drużyna, że toczy się walka o proste, najbardziej zwyczajne koryto, że naród był im potrzebny tylko do tego, by przejąć stery władzy, by móc dalej realizować korupcyjne schematy. A potem było coraz gorzej, by wreszcie listopadowe „nie” dla Unii w wykonaniu Andrieja Fiodorowicza dało impuls do nowego Majdanu.
Rosja też zrobiła kolejny krok. Przeszła z roli amanta kokietującego Ukrainę do roli ostrego, bezwzględnego gracza. Apogeum był Krym. Gorycz, smutek i poczucie przegranej. A wszystko to w otoczeniu chmury niosącej zapach prochu, nadciągającego zagrożenia, że to jeszcze nie koniec, że Kreml nie odpuści, że nie odda Zachodowi Ukrainy.
Ukraińcy są coraz bardziej zdeterminowani, coraz bardziej nienawidzą. Z kolei Rosjanie dumni, praktycznie zadowoleni, że oto pokazali Amerykosom, zapadnikom, że to koniec cofania się, że teraz będą dyktować warunki, że wreszcie Rosja stała się prawdziwym Imperium…
Żaden z „moich” Rosjan nawet nie próbował się zastanowić, co zaszło. Według nich wszyscy Ukraińcy to banderowcy i faszyści. Zapomnieli, jak ramię w ramię walczyli w Afganistanie, gdzie to właśnie ukraiński naród zapłacił krwią największą daninę za bycie „młodszym bratem”. Zapomnieli, że spali w jednych namiotach i transporterach w lasach bratniej Czechosłowacji, NRD, że szykowali się wspólnie, by zdusić kontrę w Polsce… A teraz Ukraińcy śpiewają pieśni, o tym że Rosjanie i tak nigdy nie zrozumieją, co to znaczy wolność, bo rozumieją ją tylko ludzie wolni duchem. Putinowi udało się zrobić to, czego nikomu w historii – zderzyć głowami i sercami dwa największe narody słowiańskie zamieszkujące na wschód od Bugu. Ale udało mu się też coś znacznie ważniejszego. Stworzył jeden naród ukraiński, którego przez wiele lat nie udawało się nikomu scalić.
Mój przyjaciel Karl, w czasie wspólnego picia kawy na Kriszczatiku w 2004 r., w dniu kiedy Putin został wybrany na drugą kadencję prezydentury, powiedział: Nie ma na świecie drugiego takiego narodu jak Rosjanie. Po ponad 70 latach niewoli i zdjęciu kajdan z rąk i nóg oddali je szybko do kowala na przekucie i wzmocnienie, a potem sami sobie nałożyli na stare, bolące jeszcze kończyny. Karl należy do aktywnych żydobanderowców, jak przewrotne społeczność ukraińska, z sympatią zresztą, określa Ukraińców wyznania mojżeszowego. Od początku aktywnie zaangażowali się we wspieranie prozachodnich procesów na Ukrainie.
komentarze