Rozbicie Majdanu nie kończy sprawy, a przenosi ją na inną płaszczyznę, możliwej wojny domowej. Prowincja nie ma zamiaru się poddawać. Czy Janukowycz ma siłę, by interweniować we wszystkich tych miejscach? – pyta Paweł Reszka, dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”.
Potężny kryzys zaczął się we wtorek. Strzelanina na ulicach Kijowa. Dziesiątki zabitych, setki rannych. Co spowodowało wybuch? Zaczęło się rano – od pokojowego marszu demonstrantów Majdanu pod przywództwem opozycji w kierunku budynków Rady Najwyższej. Miał to być element nacisku na parlament, w którym opozycja chciała przeforsować projekt powrotu do konstytucji z 2004 roku (system gabinetowo-parlamentarny).
Kilkanaście tysięcy ludzi – zmęczonych wielotygodniowym staniem na placu, wściekłych na ciągnące się w nieskończoność negocjacje polityczne. Tłum pamiętający wcześniejszą brutalność władz (pobicia, aresztowania, ofiary śmiertelne wśród demonstrantów) opuścił „swoje” terytorium.
Minęli barykady i ruszyli do dzielnicy rządowej kontrolowanej przez wojska wewnętrzne i oddziały specjalne Berkut. Broniły one dostępu do budynków parlamentu i rady ministrów.
W takiej sytuacji każda iskra mogła wywołać potężny pożar. Tak się też stało. Zaczęły się starcia z żołnierzami wojsk wewnętrznych, milicją. W Parku Marińskim (opodal parlamentu) majdanowcy starli się także z wiecującymi tam zwolennikami władzy (mają oni swoje zbrojne bojówki rekrutujące się ze „sportowców” ze wschodniej Ukrainy, zwanych tituszkami).
Zapłonęła siedziba sprawującej władzę Partii Regionów, zajęto dom oficerów, ranni milicjanci byli odprowadzani przez samoobronę Majdanu do siedziby sztabu protestu (żeby uniknąć samosądu).
Trudno oceniać, kto zaczął. Mówi się o prowokatorach, Berkucie ciskającym z dachów granaty hukowe. Zresztą dla rozwoju wypadków nie jest to istotne.
Do godziny trzynastej inicjatywę miała opozycja. Tłum zbliżał się do siedziby parlamentu, jeden z liderów protestu, Oleh Tiahnybok, dawał władzom pół godziny na zawarcie konstytucyjnego kompromisu. To miało uspokoić ulicę.
Decyzja opozycji, by wyprowadzić demonstrantów z Majdanu, nie jest dla mnie jasna. Być może chcieli oni wywrzeć nacisk, przesunąć pozycje aż pod Radę Najwyższą – ale ewidentnie przeliczyli się z siłami.
Po chwili władza ruszyła do kontrataku. Przeciwko demonstrantom rzucono elitarny Berkut, który działał wyjątkowo brutalnie. W szybkim tempie zaczęły pojawiać się informacje o następnych ofiarach śmiertelnych. Berkut rozbijał kolejne barykady – gorzej bronione, bo siły Majdanu rozproszyły się po mieście. Zatrzymano ruch metra i zablokowano okoliczne ulice, by odciąć obrońców od posiłków. Wstrzymano też emisję opozycyjnej telewizji „Kanał 5”.
Wyglądało to tak, jakby władza realizowała przygotowany wcześniej scenariusz. Jakby miała go w zanadrzu, a czekała tylko na „zapalnik”. Dostarczyła im go widać sama opozycja.
Wiktor Janukowycz od tygodni był w impasie – jego partia powoli zaczynała się buntować, Majdan nie miał ochoty się rozchodzić, a Władimir Putin uzależniał dostarczenie kolejnych pieniędzy od ustabilizowania sytuacji.
Dał więc sygnał do ataku, uzasadniając go tym, że opozycja przygotowywała zamach stanu (jak rozumiem – zajęcie budynku parlamentu).
Liczba ofiar, zarówno zabitych, jak i rannych, użycie ostrej amunicji, watahy tituszek grasujące po mieście – tak wyglądał tego dnia Kijów. Terytorium Majdanu skurczyło się do wąskiego skrawka terenu przy scenie. Namioty spłonęły. W nocy ogień (podobno podłożony przez Berkut) ogarnął Dom Związków Zawodowych – siedzibę sztabu Majdanu. Uwięzieni ludzie skakali na rozciągnięty brezent.
Wygląda na to, że Janukowycz nie chce się zatrzymać i zamierza doprowadzić operację antyterrorystyczną (to oficjalna nazwa tego, co robią władze) do końca.
I to jest scenariusz nieszczęśliwy. Uważam, że rozbicie Majdanu nie kończy sprawy, a przenosi ją na inną płaszczyznę – możliwej wojny domowej.
Widziałem na własne oczy „sotnie Majdanu” – młodych ludzi, uzbrojonych w pałki, tarcze, pełniący warty w hełmach na barykadach.
Te sotnie nie pójdą do domu i nie zaprzestaną walki. Zmieni się to, że nie będzie nad nimi władzy. Komendant samoobronny Majdanu, Andrij Parubij (deputowany z Batkiwszczyny), którego znam osobiście, trzymał „swoje” siły zbrojne żelazną ręką. Zabraniał picia, używania broni palnej, a „policja” składająca się z dwóch sotni: weteranów sił specjalnych z Afganistanu wszystkich zbuntowanych wyrzucała za obręb barykad.
Teraz takiej kontroli nie będzie. Kijów może łatwo zmienić się w Bejrut sprzed lat. Prowincja też nie ma zamiaru się poddawać: Lwów, Iwano-Frankiwsk, Tarnopol – ludzie zajmują tam siedziby administracji rządowej, arsenały wojsk wewnętrznych, blokują wyjazd sił w kierunku Kijowa.
Czy Janukowycz ma siłę, by interweniować we wszystkich tych miejscach?
Bardzo ciekawe jest pytanie, jak zachowa się armia. Kilka tygodni temu generałowie opublikowali wezwanie do prezydenta Janukowycza, by zaprowadził w końcu porządek.
Byłem wówczas w Kijowie i tłumaczono mi, że to raczej wezwanie propagandowe napisane na rozkaz i użytek władzy: „Generałowie tak piszą, ale oficerowie wiedzą swoje i nie zechcą wdawać się w żadne awantury. Janukowycz to wie”.
To może być prawda – Janukowycz już w czasach Pomarańczowej Rewolucji chciał użyć wojska. Naciskał na Leonida Kuczmę. Kuczma powiedział nie, a gdy chciał go obejść, usłyszał, że armia – jeśli przyjdzie do Kijowa, to po to, by bronić ludzi przed atakiem oddziałów podległych MSW.
No, ale czy i tak będzie tym razem, to na razie zagadka.
komentarze