Na linii stawiamy się przed południem. Nadciągające chmury i pierwsze krople deszczu dają nam do zrozumienia, że lekko, a już na pewno sucho i ciepło nie będzie. Dziś przed nami długa wyprawa. Wraz z Amerykanami jedziemy „przeczesać” fragment Highway One – jednej z najważniejszych i najruchliwszych tras w Afganistanie. Ta droga łączy największe miasta i prowadzi do Kabulu. I to przy niej najczęściej są podkładane „ajdiki”, czyli improwizowane urządzenia wybuchowe. Sprawdzanie H1 jest konieczne, i nie chodzi tu tylko o bezpieczeństwo żołnierzy, lecz także mieszkańców Afganistanu – pisze Monika Krasińska, która była przez kilka tygodni korespondentką polski-zbrojnej.pl w Afganistanie.
Po omówieniu zadań, jakie stoją głównie przed saperami, ruszamy. Pół godziny przejażdżki i wysiadamy. Przed nami pięć kilometrów marszu. – Weź wodę – mówi kolega. Popatrzyłam na to, co dzieje się na zewnątrz, i zaczęłam zastanawiać się po co. Przy takim deszczu, gdy będzie się chciało pić, wystarczy wystawić język.
Musimy jeszcze przygotować sprzęt, ustawić pojazdy, które będą jechały za nami, i ruszamy. Amerykanie, którzy poszli na tzw. wąsiki, odeszli nieco dalej od drogi. My idziemy bliżej. Pierwszy kilometr nie jest taki zły. Kurtka, którą mam na sobie, wydaje się być nieprzemakalna, a aparat odporny na deszcz. Po pewnym czasie zaczynają się jednak „schody”. Kurtka powoli, acz nieubłaganie nasiąka wodą, a sprzęt fotograficzny zaparował. Mimo to marsz musi odbywać się bardzo wolno. Tu nie może być mowy o pośpiechu. Każde miejsce, wszystko, co wzbudza podejrzenie, musi zostać dokładnie sprawdzone. Czasami trzeba nawet kopać w ziemi. To wszystko trwa i oznacza, że nie masz możliwości rozgrzać się, maszerując.
Po kolejnym kilometrze nowe odkrycie – przemakalność ubrania zależy tylko i wyłącznie od ilości wody, bo przemokła nawet kamizelka kuloodporna i teraz suchą mam już w zasadzie jedynie głowę, a raczej ten fragment, który schowany jest pod hełmem – bo ten na szczęście nie przemaka. Po przejściu około czterech kilometrów zatrzymujemy się pod bramą północną. Większość „wolnego” czasu zajęły nam próby zapalenia mokrych papierosów przemoczonymi zapalniczkami i zgrabiałymi z zimną rękami. Po chwili ruszamy dalej. Na tym etapie chyba nikomu nie przeszkadza, że nadal pada. Bardziej mokrzy już być nie możemy.
W końcu rozkaz: „do pojazdów, wracamy do bazy”. W naszym MRAP-ie ogrzewanie jest, nazwijmy to eufemistycznie, dość słabe, ale powoli zaczynamy odparowywać. Wraca mi czucie w palcach. Przymykam oczy i marzę o chwili, gdy dotrę do bazy i napiję się ciepłej zupy, ekspresowo zrobionej z saszetki, a potem ogrzeję się przy rozpalonej beczce… Na samą myśl zrobiło mi się cieplej…
autor zdjęć: Monika Krasińska
komentarze