Jakub M. odszedł do rezerwy w stopniu kapitana. Nie chciał tego, ale jednostkę, w której służył, na przełomie wieków objęła głęboka restrukturyzacja. To był czas ogromnych cięć w armii, a w konsekwencji z mundurem rozstało się wówczas wielu sprawdzonych w służbie żołnierzy.
Z pewnością Jakub M. nie narzekałby, gdyby musiał odejść z wojska za własne przewiny. Tymczasem jedyną jego podpadką w służbie okazał się enigmatycznie określony „brak nadzoru służbowego”. Wiadomo, jak się chce psa uderzyć, kij zawsze się znajdzie.
Było tak. Służyli w jednostce na południowym zachodzie kraju, blisko Nysy Łużyckiej. W pododdziale, w którym por. Jakub M. od miesiąca pełnił obowiązki dowódcy, doświadczony szef kompanii, sierżant z zasługami, wpadł na pomysł prywatnego biznesu. Postanowił dorobić na sprzedaży przepustek.
Na pomysł sierżant wpadł przypadkowo. Jeden z żołnierzy zapragnął krótkiego choćby urlopu na wyjazd do domu. Powiedział o tym koledze, kapralowi, nomen omen pomocnikowi szefa kompanii. Ten przekazał to szefowi, który nie protestował. Jak szeregowy tak bardzo chce jechać do domu, to proszę, ale musi zapłacić. Jeden dzień przepustki lub urlopu sierżant wycenił na 10 zł.
Żołnierz zapłacił 30 zł, a w ramach promocji dostał od szefa siedem dni urlopu. To wzbudziło w pododdziale niemałe poruszenie. Szybko żołnierze obliczyli, że wcale nie muszą do tego interesu dokładać, bo przecież za każdy dzień poza jednostką dostawali i tak wyprowiantowanie w wysokości 10 zł. Zrobił się ruch w interesie. Kiedy zabrakło chętnych na przepustki w jednym plutonie, pomocnik szefa szukał w innych.
Biznes sierżanta kręcił się prawie pół roku. A skończył równie niespodziewanie, jak się zaczął. W pododdziale pojawił się nowo mianowany dowódca, kapitan. Por. Jakub M. dowodził teraz plutonem, w którym służył pomocnik szefa.
Nowy dowódca, podpisując przepustki i urlopy, rozmawiał osobiście z każdym wyjeżdżającym. Apelował, by wracano na czas i groził karami za spóźnienie. Wówczas dowiedział się, że przepustki mają swoją cenę. Zrobiła się afera, dochodzenie zakończyło się rozprawą sądową i wyrokiem dla sierżanta. W zawieszeniu, ale z armii odszedł w niesławie.
Por. Jakub M. przed sądem nie stanął, jednak od dowódcy się dowiedział, że nie najlepiej wypełniał obowiązki dotyczące nadzoru służbowego w pododdziale i w efekcie przez wiele miesięcy kwitł przestępczy proceder.
Wydawało się, że swoją dalszą wzorową służbą zmaże dawne winy, do których zresztą nigdy się nie przyznał, i pozostanie w służbie. Awansował nawet do stopnia kapitana. A potem przyszła restrukturyzacja jednostki – prawdziwa wojna o przetrwanie. Ktoś przypomniał sobie jego nazwisko i sprawę. Jak w starej anegdocie: nikt nie pamiętał, czy to on ukradł zegarek, czy jemu ukradli, w każdym razie uznano, że był zamieszany w kradzież.
Propozycji przejścia do zielonego garnizonu, kilkaset kilometrów od domu, nie przyjął. Pożegnał się więc z mundurem.