Krwawe obrazy z Syrii nie mogą przesłaniać pytania o to, komu mieliby Amerykanie i Europejczycy udzielać militarnego wsparcia: terrorystom z Al-Nusra i „Islamskiemu Państwu Iraku i Lewantu”? Czy może Bractwu Muzułmańskiemu, które było u władzy w Egipcie, a dziś widzimy, czym się ich rządy skończyły – pisze Witold Repetowicz, ekspert z Instytutu Kościuszki, podróżnik, autor artykułów dotyczących Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Centralnej, były współpracownik wydania internetowego Polskiego Radia.
Zdjęcia zabitych cywilów, zwłaszcza kobiet i dzieci, zawsze wzbudzają emocje. W Syrii giną ludzie, to fakt. W Egipcie giną ludzie, to też fakt. Świat nie reaguje… I to ostatnie stwierdzenie już nie jest takie oczywiste. Świat, rozumiany przeważnie jako USA i Europa, reaguje. W dodatku popełnia szereg błędów, bo działa pod presją rozemocjonowanej opinii publicznej, krzyczącej na widok zabitych, iż „trzeba coś zrobić”. Problem w tym, że to „coś” często prowadzi do efektu jeszcze gorszego niż gdyby nie zrobiono „nic”. Donald Rumsfeld w trakcie II wojny w Iraku powiedział, iż liczba ofiar działania musi być zbilansowana potencjalną liczbą ofiar bezczynności. To prawda, ale działa to w obie strony.
Wydarzenia zarówno w Egipcie, jak i w Syrii w ostatnich dniach nabrały tempa, a amerykańskie i europejskie, w tym polskie, media są pełne krwawych obrazów. Medialny obraz wojny w Syrii i zamieszek w Egipcie to też fenomen, gdyż wiele równie krwawych konfliktów (zwłaszcza w Afryce) nie ma takiego PR-u i w rezultacie światowa opinia publiczna nie ma pojęcia o tym, iż np. w Kongo w drugiej połowie lat 90. XX w. zginęło kilka milionów ludzi. Ten wstęp do mojego komentarza na temat aktualnej sytuacji w Syrii i Egipcie jest konieczny z dwóch powodów. Po pierwsze – aby zrozumieć, dlaczego politycy nie powinni poddawać się emocjom przy podejmowaniu decyzji, po drugie – by zrozumieć, dlaczego obrazy ofiar, nawet jeśli są prawdziwe, stanowią narzędzie manipulacji, znajdujące się często w rękach terrorystów.
Ostatnim wydarzeniem w Syrii, które wstrząsnęło opinią publiczną, był domniemany atak chemiczny w okolicach Damaszku przypisywany siłom reżimu Asada. Siła przekazu w tym wypadku jest tak duża, że część mediów nie czeka na jakiekolwiek śledztwo w tej sprawie i od razu ogłosiła, iż z całą pewnością dokonały go siły Asada. Wojna w Syrii od dawna nie jest już bowiem demokratycznym zrywem przeciwko dyktatorowi. To wojna domowa, w którą zaangażowanych jest również szereg innych państw regionu, m.in.: Turcja, Arabia Saudyjska i Iran. Podobnie jest zresztą z Egiptem, choć tam sytuacja jest pod większą kontrolą.
Upraszczając nieco, można powiedzieć, że w Syrii mamy trzy strony konfliktu: reżim Asada, rebeliantów oraz Kurdów (przeważnie pomijanych w informacjach medialnych). Rebelianci nie stanowią jednolitej siły, a najmocniejszą grupą militarną jest Al-Nusra, wpisana na listę organizacji terrorystycznych i ściśle współpracująca z „Islamskim Państwem Iraku i Lewantu”, czyli iracką Al-Kaidą. Ugrupowanie zbrojne, które teoretycznie stanowi militarne ramię opozycji, czyli Free Syria Army, jest w pewnym sensie wirtualne, gdyż dowództwo nie ma kontroli nad poszczególnymi grupami rebeliantów, a już z całą pewnością nie nad Nusrą, choć z nią współpracuje. Niedawno jeden z wyższych dowódców FSA udał się do Iraku na negocjacje z „Islamskim Państwem Iraku i Lewantu”, jednak w trakcie rozmów został zabity.
Nusra, w przeciwieństwie do dowództwa FSA, kontroluje też część terytorium Syrii i niektóre pola naftowe. Równie słaba i podzielona jest zresztą syryjska opozycja polityczna, obecnie kierowana przez ludzi wspieranych przez Arabię Saudyjską. Najsilniejszym politycznie ugrupowaniem syryjskiej opozycji jest Bractwo Muzułmańskie, którego rządy zostały już przetestowane w pobliskim Egipcie. Krwawe obrazy z Syrii nie mogą zatem przesłaniać pytania o to, komu mieliby Amerykanie i Europejczycy udzielać militarnego wsparcia: terrorystom z Al-Nusra i „Islamskiemu Państwu Iraku i Lewantu”? Bractwu Muzułmańskiemu? Jeżeli chodzi o to drugie, to ten etap już przerobiliśmy w Egipcie i efekt jest tragiczny.
W kontekście Syrii znacznie mniej pisze się o Kurdach, którzy opanowali północną część Syrii, tj. kurdyjską Radżawę, zwaną również Kurdystanem Zachodnim. Na tym terytorium również znajdują się pola naftowe i Kurdowie kontrolują też niektóre przejścia graniczne z Turcją oraz jedyne przejście graniczne łączące Syrię z terytorium znajdującym się pod kontrolą Kurdyjskiego Rządu Regionalnego. Dominującą siłą na tych terenach jest Partiya Yekîtiya Demokrat (PYD) i jej zbrojne ramię YPG. Turcy twierdzą przy tym, iż PYD jest ściśle związane z PKK, ugrupowaniem tureckich Kurdów, z którym Turcja od dawna prowadzi wojnę. Rebelianci z FSA domagają się od Kurdów, by podporządkowali się im, nie obiecując jednak w zamian żadnej autonomii dla zajętych już przez Kurdów terenów. Tymczasem coraz częściej dochodzi do walk między YPG a Nusrą. Miesiąc temu Kurdowie wyparli Nusrę z miasta Ras al Ain, co wzbudziło niepokój Turcji. Kurdowie przy okazji znaleźli dokumenty dowodzące, iż Turcja, czyli członek NATO, udziela pomocy Al-Nusra, która, przypomnę, jest ściśle związana z „Islamskim Państwem Iraku i Lewantu”, czyli Al-Kaidą. W tym samym czasie Nusra dokonała masakry kilkuset kurdyjskich cywilów, o czym nie było jednak tak głośno jak o domniemanym ataku chemicznym.
Przywódca PYD, już po zajęciu Ras al Ain i zapowiedzi powołania tymczasowej kurdyjskiej administracji w Radżawie, dwukrotnie prowadził rozmowy z przedstawicielami tureckiej dyplomacji i służb wywiadu. Trudno powiedzieć, jakie są efekty tych rozmów, ale wiadomo, iż porozumienie Kurdom oferuje też Asad. Siły reżimu nie atakują Kurdów, a stolica syryjskiego Kurdystanu jest podobno kontrolowana zarówno przez YPG, jak i siły reżimu. Trudno jednak oczekiwać, by Kurdowie ogłosili wojnę z Asadem, skoro nikt im nie oferuje nic w zamian, a na mordowanie kurdyjskiej ludności cywilnej przez trzon rebelianckich sił, czyli Nusrę, Zachód przymyka oko.
Wracając do domniemanego ataku chemicznego, warto zwrócić uwagę, iż ma on miejsce w specyficznej sytuacji, co dowodzi tego, iż jeżeli rzeczywiście dokonał go Asad, to oznaczałoby, iż był to ruch całkowicie irracjonalny. Po pierwsze dlatego, że siły Asada odnotowały ostatnio szereg sukcesów militarnych, a ten atak nic Asadowi nie daje poza problemami. Po drugie, w Syrii akurat przebywają inspektorzy ONZ mający zbadać poprzednie oskarżania o ataki chemiczne. Warto też dodać, że w Radzie Bezpieczeństwa nie zablokowano śledztwa w sprawie tego najnowszego ataku, a jedynie uznano, iż nie należy rozszerzać mandatu obecnych w Damaszku inspektorów, lecz przeprowadzić odrębne śledztwo. Niestety, nie można również wykluczyć, iż nawet jeśli atak okaże się prawdziwy, to stoją za nim islamiści, dla których ofiary takiej akcji to po prostu szahidzi mimo woli. Taka filozofia islamskich terrorystów nie jest niczym nowym.
Od dłuższego czasu planowana jest konferencja pokojowa w sprawie Syrii. W przyszłym miesiącu odbędzie się w Erbilu wielka konferencja wszystkich kurdyjskich partii ze wszystkich części Kurdystanu: Turcji, Syrii, Iraku i Iranu. Wielu obawia się, że Kurdowie zrobią kolejny krok na drodze do niezależności, że zrobią ten krok w Syrii. Prezydent Kurdystanu Barzani ostrzega też, że kurdyjska Peshmerga nie będzie biernie przypatrywać się, jak Nusra masakruje w Syrii kurdyjskich cywilów. Barzani jest sojusznikiem Zachodu, a w irackim Kurdystanie USA i Europa wywołują pozytywne reakcje, czego nie można powiedzieć o Al-Nusra i „Islamskim Państwie Iraku i Lewantu”. Wnioski zatem powinny same się nasuwać.
Sytuacji w Syrii, jak również w Egipcie, nie można też odrywać od szerszego kontekstu regionalnego. To, co się dzieje w Syrii i w Egipcie, ma ze sobą zresztą coraz więcej wspólnego, przede wszystkim wspólnych graczy. W Egipcie od samego początku tzw. arabskiej wiosny dokonywano błędnej oceny sytuacji i nic się pod tym względem nie zmieniło. Gdy obalono Mubaraka, przestrzegano przed „demonizowaniem” Bractwa Muzułmańskiego, sugerując, że to cywilizowana, umiarkowana partia, a poza tym nie będzie w stanie przejąć w Egipcie samodzielnej władzy. Później bagatelizowano fakt, iż to jednak nastąpiło i zaczęto jeszcze bardziej przekonywać, iż Bractwo Muzułmańskie nie dąży do dyktatury. Tymczasem od samego początku Bractwo Muzułmańskie usiłowało zaciskać pętlę kontroli, a scenariusz coraz bardziej przypominał zawłaszczenie przez Chomeiniego rewolucji w Iranie w 1979 r. Różnica między Egiptem 2013 a Iranem 1979 była jednak taka, że Chomeini miał charyzmę, a Mursi jej nie ma. Błędnie oceniono także inne plany Bractwa Muzułmańskiego. Między innymi te dotyczące statusu koptyjskiej (chrześcijańskiej) mniejszości w Egipcie, która już stała się celem prześladowań, a także planów dotyczących Izraela. Bractwo Muzułmańskie wspierało działania Hamasu oraz innych ugrupowań zbrojnych atakujących Izrael z Półwyspu Synaj. Po ewentualnym przejęciu władzy w Syrii Bractwo dokonałoby ataku na Izrael. Nie ma żadnej przesłanki świadczącej, że Bractwo Muzułmańskie z tego kiedykolwiek zrezygnowało i że zamierza dotrzymywać traktatu pokojowego, któremu zawsze się sprzeciwiało. Mimo to USA postawiły wszystko na jedną kartę i wspierały Bractwo Muzułmańskie, sądząc, że w ten sposób odchodzą od Realpolitik nakazującej popieranie dyktatorów w imię interesów. Niestety, w rezultacie zaczęły popierać raczkującą dyktaturę wbrew swoim interesom, dodatkowo obracając przeciwko sobie egipską opinię publiczną, która w większości miała dość rządów Bractwa Muzułmańskiego. Oczywiście część Egipcjan nadal popiera Bractwo, ale należy pamiętać, iż jest to ta część, która nie miała nigdy żadnych korzyści z turystyki i nienawidzi wszystkiego co zachodnie, amerykańskie czy izraelskie.
Wojna totalna na Bliskim Wschodzie oraz religijny reżim prześladujący wszelkie mniejszości to alternatywa dla status quo, którą politycy powinni uwzględniać w swoich kalkulacjach. Chłodnych kalkulacjach abstrahujących od obrazów ofiar, których prawdziwość czasem budzi wątpliwości. Zresztą Al-Nusra, dokonując masakr na ludności cywilnej: Kurdach, chrześcijanach, szyitach oraz alawitach, w brutalny sposób mordująca jeńców oraz misjonarzy, pokazała, że to nie są wyłącznie spekulacje, lecz że dzieje się to już w Syrii. W Egipcie również rozpoczęło się jeszcze przed upadkiem Mursiego, a obecnie zwolennicy Bractwa Muzułmańskiego przestali się już martwić o pozory i masowo atakują egipskich chrześcijan, mordując ich i podpalając kościoły. Natomiast rozpętanie wojny arabsko-izraelskiej przyniosłoby znacznie większe spustoszenie i znacznie więcej ofiar niż obecna sytuacja.
USA i Europa znalazły się w patowej sytuacji. Mają bowiem do czynienia z sytuacją, gdzie walczą dwie strony nieukrywające swojej wrogości do USA i Izraela, a w pewnym sensie ogólnie do Zachodu. Z jednej strony Asadowska Syria i jej główny sojusznik Iran, a także Hezbollah, a w pewnym sensie (choć nie do końca w ten sam sposób) Rosja. Stłumienie rebelii przez Asada wzmocniłoby pozycję Iranu w regionie i pozwoliłoby Hezbollahowi, Syrii i Iranowi ponownie „zająć się” ograniczonymi atakami na Izrael. Zauważmy jednak, że upadek Asada oznaczałby obecnie powstanie islamistycznego państwa syryjskiego, być może rządzonego przez Bractwo Muzułmańskie, a być może przez siły powiązane z Al-Kaidą. Tak czy inaczej perspektywa ta byłaby jeszcze gorsza. Zachód popełnia w Egipcie i na Bliskim Wschodzie błąd za błędem, popierając swoich wrogów wbrew swoim interesom i interesom pokoju regionalnego. W Egipcie błędem jest krytyka pacyfikacji Bractwa Muzułmańskiego przez wojsko, w Syrii potencjalnym błędem byłaby interwencja militarna. Kolejną pomyłką jest to, że Zachód odmawia wsparcia jednej z nielicznych sił w tym regionie, które nie nienawidzą Zachodu: Kurdom.
komentarze