Mundial spadochronowy w Dubaju zorganizowano z rozmachem największym w historii tej dziedziny sportu. Wzięli w nim udział zawodnicy z 57 krajów. Mogłam poznać tam dyscypliny spadochronowe, o których wcześniej nigdy nie słyszałam – mówi portalowi polska-zbrojna.pl kpt. Monika Sadowy-Naumienia, najbardziej utytułowana polska spadochroniarka.
W zakończonym niedawno mundialu honor polskiego spadochroniarstwa uratowały panie. Kobieca reprezentacja w Dubaju była zaledwie trzy centymetry od medalu w skokach na celność lądowania.
Po jednym nieudanym skoku, gdy uzyskałam wynik cztery centymetry od centra, wiedziałam, że w rywalizacji indywidualnej nie mam już szans na medalową lokatę. Liczyłam, że jeszcze coś zwojujemy z koleżankami w drużynie. Emocje towarzyszyły nam do samego końca. Przecież o medalu mogły zadecydować ostatnie skoki. My akurat pięknie skakałyśmy w ostatniej kolejce. Z kolei Białorusinki popełniły w niej wiele błędów. Niewiele zabrakło nam do podium. Ale i tak to czwarte miejsce to najlepszy wynik, jaki nam się udało osiągnąć na mistrzostwach w ostatnich kilkunastu latach.
Kobiety w spadochroniarstwie ostatnio odnoszą coraz więcej sukcesów. Nie zdarzało się wcześniej, aby triumfatorki klasyfikacji drużynowej wśród pań uzyskały lepszy wynik od mistrzów w konkurencji mężczyzn. A Polki w rywalizacji z panami zajęłyby dziesiąte miejsce. Byłyście lepsze od znanych ekip Włoch czy Niemiec.
Nie ma co spekulować „co by było, gdyby”, poza tym w mistrzostwach nie startujemy razem z mężczyznami. Faktem jest jednak, że Włosi czy Niemcy w ciągu roku oddają ponad 500 skoków. Ja ten sezon rozpoczęłam późno, bo przechodziłam rekonwalescencję po operacji rekonstrukcji więzadła w kolanie. W sumie wykonałam 150 skoków, w tym siedem na akrobację. W porównaniu do większości zagranicznych rywalek, które skoczyły ponad 400 razy, mogłam czuć dyskomfort. Ale co mają powiedzieć moje koleżanki z drużyny, które w tym roku skakały zaledwie 40 razy, a na akrobację – tylko w Dubaju.
Kontuzja nie pozwoliła też przygotować się Pani do startu w narciarsko-spadochronowej konkurencji paraski. A mimo tego zajęła Pani piąte miejsce. Po przejazdach w gigancie żałowała Pani, że nie zabrała ze sobą własnych nart?
Bardzo żałowałam. Wiedziałam, że nie mam szans konkurować z Austriaczkami, które kiedyś trenowały narciarstwo alpejskie. Poza tym paraski w Dubaju było dyscypliną demonstracyjną. W Mundialu miałam z koleżankami bardziej skupić się na skokach na celność lądowania oraz na akrobacji. Dlatego po długich rozterkach w końcu nie zabrałam nart – zresztą i tak ze względu na spadochron miałam już spory bagaż. Poza tym spodziewałam się, że w Dubaju wypożyczę sobie dobrej klasy sprzęt. Rzeczywistość okazała się inna. Takich „hebli” jak w tamtejszej wypożyczalni jeszcze w Polsce nie widziałam. Po pierwszym przejeździe poszłam wymienić narty na inne. Były jednak równie tępe jak te pierwsze. Tym bardziej jestem więc zadowolona ze swoich przejazdów, zwłaszcza, że ostatnio na nartach jeździłam dwa lata temu. Wychowywałam się w górach i od dziecka ciągnęło mnie do nart.
Wróćmy jednak do skoków. Czy mundial w Zjednoczonych Emiratach Arabskich był największą imprezą spadochronową, jaką zorganizowano w historii tego sportu?
Na pewno były to zawody zorganizowane z największym rozmachem. Jeszcze większym niż mundial we Francji, który cieszył się dużym zainteresowaniem mediów i kibiców. Nie startowałam we francuskim mundialu, ponieważ akurat wtedy byłam w szkole wojskowej. W Dubaju rywalizowało ponad 1600 zawodników z 57 krajów. Byłam pod wrażeniem tego, co zrobili organizatorzy. Zresztą oczy ze zdumienia przecierali także zawodnicy, którzy od ponad dwudziestu lat biorą udział w najważniejszych imprezach na świecie. Organizatorzy starali się zapewnić nam jak najlepsze warunki do startu. Udostępnili poszczególnym ekipom klimatyzowane namioty wyposażone w telewizory i lodówki... Oczekując na wylot, mogliśmy miło spędzić czas. Mieliśmy do dyspozycji boiska do siatkówki i bieżnię tartanową. Można też było rozgrywać mecze w piłkarzyki. To była naprawdę niesamowita impreza. Dla mnie ważne było, że mogłam poznać także inne dyscypliny spadochronowe, o których szczerze mówiąc nie miałam zielonego pojęcia.
Która z tych nowych dyscyplin zrobiła na Pani największe wrażenie?
Zdecydowanie canopy piloting. Jak bym miała jeszcze raz 16 lat i możliwość rozpoczęcia na nowo kariery sportowej, to mój wybór padłby na canopy piloting. Oczywiście, teraz to już trochę dla mnie za późno, aby zacząć uprawiać tę dyscyplinę. Ale widząc, jakie ona wzbudza emocje, zdaję sobie sprawę, że my w tej celności i akrobacji strasznie „przynudzamy”.
Proszę opowiedzieć jak wygląda skakanie w canopy piloting?
Dyscyplina składa się z trzech konkurencji. Zawodnicy rywalizują w skokach na szybkość, celność lądowania i dystans. W tej pierwszej skoczek ma naprowadzić czaszę na dwie fotokomórki i jak najszybciej między nimi przelecieć jednocześnie dotykając wody czubkami palców stóp. Celność lądowania na tych szybkich czaszach to też jest dość widowiskowa konkurencja. Czasze rozwijają prędkość ponad 90 km na godzinę. U nas w skokach na celność niezależnie od tego czy wylądujemy tuż obok dysku, czy kilka metrów dalej – mamy wynik 16 cm. To tak nie boli i nie jest tak spektakularne jak pomyłka przy canopy pilotingu, gdzie ludzie naprawdę potrafią się mocno „zrolować” na tym piasku albo dać nura do basenu przy prędkości 90 km na godzinę! W długości lądowania liczy się oczywiście dystans pokonany przez skoczka od momentu dotknięcia wody nogami do samego wylądowania. W Polsce nie ma obiektu, gdzie można by rozegrać zawody w tej dyscyplinie według przepisów międzynarodowej federacji. Tymczasem canopy piloting już sprawił, że z przyszłorocznych World Games wykreślono skoki na celność lądowania. Wszystko wskazuje na to, że przyszłością naszego sportu będą nowe dyscypliny, takie jak canopy piloting.
W Dubaju rywalizowała Pani z Amerykanką Cheryl Stearns, która była kiedyś Pani sportowym idolem.
Kiedy zaczynałam swoją przygodę ze spadochroniarstwem, Cheryl miała już na koncie prawie siedem tysięcy skoków. Mnie do tej bariery brakuje ponad półtora tysiąca. Do tej pory moja idolka skoczyła prawie 20 tysięcy razy. Policzyłam, że jeśli chciałabym mieć tyle samo to – przy mojej intensywności skakania – musiałabym jeszcze skakać przez 69 lat. Ona mnie motywuje, bo jak na nią patrzę to widzę, że ten sport można uprawiać naprawdę długo i być w światowej formie. Cheryl świetnie skakała w tegorocznej edycji Pucharu Świata. Była druga po wszystkich rundach i zapowiadało się, że będzie w wysokiej formie na mundialu. Byłam przekonana, że powalczy w Dubaju podobnie jak moja druga faworytka Francuzka Deborah Plat. Zawodniczka z Francji jest rekordzistką świata. Ona z taką łatwością potrafi robić centra. Tymczasem w Dubaju w drugiej kolejce miała wynik 6 cm. Ta strata była już nie do odrobienia i Francuzka, która od dwóch lat jest w wysokiej formie, zakończyła rywalizację na szóstym miejscu.
Za to wygrała Chinka, która w zeszłym roku była tuż za Panią na V Letniej Wojskowej Olimpiadzie w Rio de Janeiro.
Różnice pomiędzy najlepszymi zawodniczkami na świecie na najważniejszych imprezach są minimalne. Medaliści tak naprawdę potrafią się zmieniać jak w kalejdoskopie. Jest 15-20 kobiet, z których każda może być mistrzynią świata lub stanąć na podium. O końcowym sukcesie często decyduje jeden skok, a o porażce jeden słabszy dzień podczas zawodów, które trwają kilkanaście dni. Przeważnie na mistrzostwach oddaje się jeden skok dziennie. Zatem, aby myśleć o sukcesie, każdy dzień musi być wspaniały, każdego dnia trzeba być w idealnej formie psychofizycznej.
Cheryl Stearns w 1995 roku w ciągu doby skoczyła 352 razy. Jak to możliwe, przecież niespełna cztery minuty miała na jedną próbę?
Skakała z małej wysokości, lądowała, zakładano na nią spadochron i znów maszerowała do śmigłowca. To niewyobrażalny rekord, którego do tej pory nikt nie pobił. Jego powodzenie zależało głównie od mobilności statku powietrznego. Musiała mieć taki środek latający, który był w stanie sprawnie wynosić ją na odpowiednią wysokość do skoku. Piloci się zmieniali, a ona przez tę dobę skakała i skakała.
W ciągu 24 godzin Amerykanka oddała więcej skoków niż pięć zawodniczek z czwartej drużyny w Dubaju podczas całego tegorocznego sezonu. Pani jako juniorka w swoich pierwszych czterech sezonach skoczyła ponad 1400 razy ze spadochronem…
W pierwszych latach mojej kariery sportowej wykonywałam około 300-400 skoków rocznie.
Tyle skakali spadochroniarze z większości krajów, które wysyłały swoich zawodników na najważniejsze imprezy na świecie. Tak dalej trenuje niemal cały świat. Niektórzy może robią nawet więcej niż 400 skoków rocznie. Moim zdaniem to już nie jest konieczne. Na przykład Niemcy chyba w tym sezonie się przeforsowali. Zaczęli skakać już od stycznia i do mundialu wykonali ok. 600 skoków. Po wynikach widać jednak, że nie wyszło im to na dobre. Miewali już lepsze sezony. W moim przypadku te 150 skoków było za mało, abym mogła wymagać od siebie wysokiego wyniku na mundialu.
W skokach na akrobacje, które u nas powoli odchodzą w zapomnienie, Pani udało się dotrzeć aż do trzeciej rundy.
W Polsce od kilku lat nie rozgrywa się nawet mistrzostw kraju w skokach na akrobację. Mimo tego w naszej drużynie na pięć zawodniczek aż cztery potrafią wykonywać akrobację. Na dodatek – poza mną – wszystkie skakały bez ani jednego skoku treningowego.
W tej specjalności nie rywalizowali juniorzy. A jak ocenia Pani występ swoich młodszych kolegów w skokach na celność lądowania?
Nasi juniorzy świetnie skaczą, ale w Dubaju zabrakło im doświadczenia w wielkich imprezach. W tym sporcie, aby wygrywać najpierw trzeba nauczyć się przegrywać. Start w takiej imprezie to heroiczna walka z… samym sobą. Ci juniorzy, którzy wygrywali na mundialu na światowych imprezach, są widoczni od 4-5 lat. A nasi zawodnicy trenowali schowani przed całym światem i nagle zostali rzuceni na głęboką wodę. W Dubaju zdobyli pierwsze doświadczenia i wierzę, że będą one procentować w ich następnych zawodach.
Długi sezon wreszcie się zakończył. Jakie ma Pani plany na przyszły?
Odpoczynek po tym sezonie będzie krótki. W styczniu zabieram się za przygotowania do nowego. Ze względu na operację poprzedniej zimy niedużo pracowałam. Podczas tegorocznych zgrupowań, kiedy w ciągu jednego dnia skakałam dwanaście razy, przekonałam się, jak istotnie jest dobre przygotowanie ogólnorozwojowe do sezonu. Zanim doznałam urazu kolana chętnie startowałam w długodystansowych biegach. Mam na koncie kilka maratonów. Dalej ciągnie mnie do biegania, ale już raczej nie nastawiam się na pokonywanie ponad 42 km. Zamierzam za to sprawdzić się w triatlonie. Imprezą spadochronową numer jeden będą mistrzostwa Europy – prawdopodobnie w Czeczenii – i może, o ile znajdzie się organizator, wojskowy czempionat. W przyszłym sezonie odbędzie się także sześć zawodów o Puchar Świata, w których bardzo chciałabym uczestniczyć.
* * * * *
Kpt. Monika Sadowy-Naumienia jest spadochroniarką Wojskowego Klubu Sportowego „Skrzydło” Oleśnica. Trening spadochronowy rozpoczęła w rodzinnym Nowym Targu, a pierwsze sukcesy odnosiła reprezentując barwy WKS „Wawel” Kraków. Oddała 5150 skoków ze spadochronem. Największy sukces odniosła w 2000 roku – w Japonii wywalczyła tytuł mistrzyni świata FAI (Fédération Aéronautique Internationale – międzynarodowa federacja zrzeszająca aerokluby narodowe) w skokach na celność lądowania. W latach 1996-97 zdobywała jednocześnie medale w kategorii juniorów (złoto i srebro na MŚ, złoto na World Air Games) i seniorów (brąz w MŚ w celności oraz brąz na World Games). Trzykrotna wojskowa wicemistrzyni świata (2000, 2010, 2011). Absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie (1998) i Studium Oficerskiego w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu (2004). Służy w Ośrodku Szkolenia Wysokościowo-Ratowniczego i Spadochronowego Sił Powietrznych w Poznaniu.
autor zdjęć: Monika Sadowy- Naumienia, archiwum Moniki Sadowy-Naumienia
komentarze