Karbala? Tego się nie da wymazać z pamięci – o tym, jak misje zmieniły Wojsko Polskie, a także jak wpłynęły na samych żołnierzy, rozmawiamy ze st. chor. sztab. Andrzejem Woltmannem ze Sztabu Generalnego WP, weteranem misji w Iraku i Afganistanie, a także uczestnikiem największej misyjnej bitwy z udziałem Polaków.
Dwukrotnie był pan uczestnikiem misji w Iraku i dwukrotnie w Afganistanie. Czy działania poza granicami kraju to najważniejszy punkt w pańskim służbowym życiorysie?
St. chor. sztab. Andrzej Woltmann: To przede wszystkim niesamowite doświadczenie, nieporównywalne z niczym innym. Ukończyłem szkołę chorążych, byłem więc przygotowywany do tego, co mam robić jako żołnierz. Byłem już także wówczas doświadczonym dowódcą, liderem zespołu. Ale i tak nie można tego wszystkiego porównać z realnymi działaniami bojowymi, jakie prowadziliśmy w czasie misji, bo nie do takich byliśmy przygotowani. Szkoliliśmy się do obrony kraju, więc to co na nas czekało poza jego granicami, było dla nas novum, szczególnie Irak. Była to pierwsza taka misja Wojska Polskiego. Obowiązywały tam inne niż dotychczas uwarunkowania prawne, w dodatku działaliśmy w zupełnie innym środowisku kulturowym. Jeśli chodzi o umiejętności, przygotowanie, to absolutnie nie mam tu sobie ani kolegom nic do zarzucenia, bo wojsko dobrze nas wyszkoliło. Życie jednak zweryfikowało wiele rzeczy.
Chodzi o sprzęt?
Także o kwestie jego użycia. Wbrew pozorom, to nie od nas zależy. Wysyłano nas tam, gdzie państwo uważało za konieczne, przez co musieliśmy działać w określonych warunkach i niestety pewne doświadczenia zbieraliśmy na miejscu.
A z perspektywy żołnierza, co jest w takiej misji najważniejsze? Dużo się mówiło o tym, że kasa, kasa, kasa…
To obiegowa opinia. Oczywiście każdy chciał polepszyć swój status materialny, nie ma chyba człowieka, który tak nie myślał. Na pewno pieniądze były czynnikiem zachęcającym do wyjazdu, ale nie była to główna motywacja. Chciałem zweryfikować swoje umiejętności, wiedzę, sprawdzić się prowadząc realne działania, a nie tylko ćwicząc na poligonach. I zarówno Irak, jak i Afganistan dały mi taką możliwość.
W czasie, gdy służył pan w Iraku zdarzyła się Karbala. Czy kiedykolwiek spodziewał się pan, że może brać udział w takiej operacji?
Mój dziadek walczył w czasie drugiej wojny światowej, o czym dużo się w mojej rodzinie mówiło, czytałem też dużo książek historycznych i od zawsze chciałem służyć w wojsku. Jestem w pełni świadomym żołnierzem. W Iraku służyłem w kompanii rozpoznawczej i dobrze wiedziałem do jakich zadań mogę zostać skierowany. Poza tym nasz dowódca, wówczas kpt. Grzegorz Kaliciak, mówił nam wprost – przygotujcie się na najgorsze. Starał się nas przygotować pod względem ogniowym czy świadomości sytuacyjnej. Jednak nie mogliśmy przewidzieć tego, że koalicjanci będą chcieli skierować nas do działań ofensywnych, zwłaszcza do walki w mieście. Karbala to nie tylko City Hall, to też udział w operacji oczyszczania miasta z bojowników.
A kiedy to się skończyło – ulga, niedowierzanie czy może totalna pustka?
Nie, czegoś takiego nie można wymazać z pamięci. Po czasie przychodzi refleksja, że ma się rodzinę, dzieci, a na miejscu kolegów. W takich sytuacjach działa się automatycznie. Żołnierz ma wyuczone pewne zachowania, ruchy, dużą rolę odgrywa pamięć mięśniowa wyćwiczona jeszcze przed misją. No i obok cały czas jest drugi człowiek, którego trzeba ubezpieczać. Presja jest potężna. Wspomnienia wracają nawet teraz... Zwłaszcza podczas spotkań z kolegami, z którymi walczyłem ramię w ramię. O czymś takim nie można zapomnieć...
Dziś jest pan Starszym Podoficerem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Czy pańskim zdaniem nasze zaangażowanie w działania poza granicami kraju zmieniło żołnierzy i samą służbę?
Diametralnie. Gdyby nie misje bojowe, to przede wszystkim nie mielibyśmy dziś profesjonalnego korpusu podoficerów i szeregowych. Pierwsze misje realizowane na taką skalę pokazały nam wyraźnie, że nie powinniśmy do takich działań angażować żołnierzy służby zasadniczej. Przykładem może być druga zmiana PKW Irak. Nasz batalion złożony był z niewielkiej liczby kadry zawodowej, w większości to byli podoficerowie od stopnia sierżanta w górę, oficerowie i szeregowi. Kaprale czy plutonowi to byli żołnierze służby zasadniczej, nadterminowej i było ich niewielu. Za mało. Tworzenie służby zawodowej rozpoczęło się dopiero w 2008 roku. Korpus podoficerów młodszych był wówczas budowany od podstaw, a nam, podoficerom i oficerom młodszym, dano większe pole do popisu. Zaczęliśmy mieć większy wpływ na to, w jaki sposób ma wyglądać szkolenie, zmienił się też jego realizm, pojawiły się zagadnienia z ratownictwa pola walki. Uważam, że misje pomogły nam przekształcić się w armię zawodową, bo bez tych doświadczeń nie byłoby dzisiejszych szeregowych zawodowych.
Wróćmy na chwilę do „zetki”. Rzeczywiście biorąc pod uwagę ramy czasowe misji bojowych, to, że byli w nie angażowani żołnierze służby zasadniczej jest oczywiste. Ale czy to rzeczywiście było tak, że człowiek rozpoczynał służbę, która miała trwać rok, a nagle dowiadywał się, że jedzie do Iraku?
To nie tak. Do Iraku jechali żołnierze nadterminowi, którzy podpisali kontrakty. Jednak wiem z własnego doświadczenia, że padał rozkaz, nie ma dyskusji, jedziemy, choć oczywiście wszyscy podpisywaliśmy zgody. Wcześniej zadania na misjach realizowali żołnierze zawodowi, ale wówczas były one inne, inna była też skala zaangażowania. Jestem żołnierzem zawodowym i to, że nim będę, to moja świadoma decyzja. Ale czy żołnierze nadterminowi mieli takie samo podejście? W Iraku każdy mógł zostać ranny, mógł zginąć, nawet jeżeli wykonywał tylko czynności pomocnicze w bazie. Od końcówki pierwszej zmiany PKW do samego końca misji funkcjonowaliśmy w stanie permanentnego zagrożenia.
Przez wiele lat pokutowało w wojsku przeświadczenie, że żołnierz, który uczestniczył w misji, to nieładne określenie, ale jest po prostu lepszy.
To stereotyp, choć trudno pozbyć się takiego wrażenia. Każdy dąży do tego, aby być lepszym, w jakiś sposób się wykazać, zdobyć dobrą ocenę czy medal. To naturalne. Ale pamiętajmy, że to też zamknięte środowisko, którego stałym elementem jest rywalizacja. Moim zdaniem takie przekonanie pojawiło się na początku działań bojowych Wojska Polskiego poza granicami kraju. Ale wówczas nasze zaangażowanie było zupełnie inne, a co za tym idzie w misjach zagranicznych uczestniczyło stosunkowo niewielu żołnierzy. Z czasem, gdy skala działań była coraz większa, także więcej żołnierzy zaczęło wyjeżdżać. Skutkiem tego status weterana misji nieco spowszechniał. Być może dziś takie przepychanki słowne można jeszcze gdzieniegdzie usłyszeć, ale raczej w formie żartu. W każdym razie ja już tego tak nie odczuwam.
A jak wygląda kwestia obecnych misji? Polscy żołnierze, na przykład na Łotwie czy w Rumunii na co dzień szkolą się wspólnie z sojusznikami. Jednak gdyby była taka konieczność, to właśnie oni stanęliby na pierwszej linii frontu.
Żołnierze są tego świadomi. To zawodowcy. Wiedzą, jakie jest ich zadanie. Obecne kontyngenty w większości tworzą zwarte pododdziały, żołnierze znają się nawzajem. Oczywiście każda misja jest inna. Jednak bardzo ważne jest też to, że żołnierz służący za granicą jest ambasadorem swojego kraju. To nie pan pułkownik czy generał może wywołać regionalny konflikt, tylko ten młody podoficer czy szeregowy w transporterze bojowym, który nie utrzyma nerwów na wodzy i może przyczynić się do eskalacji napięcia w rejonie misji. Naprawdę nie trzeba wiele, by tak się stało.
Czy możemy powiedzieć, która misja przyniosła żołnierzom najważniejsze doświadczenia?
To bardzo indywidualne. Każdy ma „swój” Irak, Afganistan czy Kambodżę i ten jeden moment, który będzie dla niego najważniejszy. To, która misja była ważniejsza, mogą oceniać nasi przełożeni, a nie my, ich uczestnicy. Dla mnie mocnym przeżyciem była Karbala. Nigdy nie zapomnę też wypadku Tomasza Rożniatowskiego, czy dnia, w którym zginął mój żołnierz. Takie rzeczy zostają w człowieku na zawsze.
autor zdjęć: st. szer. Łukasz Kermel / SGWP
komentarze