Jedyna droga do klasztoru prowadziła przez wejście wybite w murze, ale dokładnie w to miejsce strzelał tygrys, największy niemiecki czołg. Pomyślałam, że muszę skoczyć między jednym a drugim strzałem i nie mogę się potknąć. Skoczyłam i udało się – opowiada Ewa Ponińska o brawurowej akcji w powstaniu warszawskim, za którą otrzymała Virtuti Militari.
30 września 1944 roku to szczególny dzień w pani życiu. Dlaczego?
Tego dnia oficer, którego nie znałam, przypiął mi do ubrania baretkę Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari. Legitymację numer 11685 odebrałam kilka lat później w Londynie. Po upadku powstania warszawskiego trafiłam, razem z około 2 tys. żołnierzy Armii Krajowej, z Żoliborza do obozu przejściowego w Pruszkowie. Siedzieliśmy w olbrzymiej hali na betonowej podłodze. Nagle usłyszałam, że porządkowy wyczytuje moje nazwisko. Zaprowadził mnie na koniec hali, gdzie w szeregu stało kilku żołnierzy. Nieznany mi oficer wyczytywał ich imiona i przypinał im baretki Krzyża Walecznych. Mnie wywołał jako ostatnią. Usłyszałam, że dekoruje mnie Virtuti Militari. Byłam oszołomiona. Razem z odznaczeniem dostałam awans na plutonowego. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Wtedy nie wiedziałam, że odznaczenie to dostałam za akcję przeprowadzoną pod koniec września. W czasie skoncentrowanego natarcia wojsk niemieckich z 19 Dywizji Pancernej zgłosiłam się do nawiązania kontaktu z odciętym klasztorem sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, w którym broniły się nasze oddziały. Byłam wtedy łączniczką w harcerskim plutonie 227 w Zgrupowaniu „Żyrafa II” w II Obwodzie Armii Krajowej „Żywiciel” na Żoliborzu.
W tym klasztorze broniło się 117 żołnierzy AK, a atakowało go około 2 tys. żołnierzy niemieckich i 16 czołgów.
To były ostatnie dni powstania. Nie myśleliśmy jednak o kapitulacji. Do dowództwa „Żyrafy” należały budynki przy ulicy Krasińskiego 20 i 29 oraz klasztor sióstr zmartwychwstanek. Niemcy atakowali – najpierw był huraganowy ostrzał, a potem czołgi i żołnierze. Straciliśmy kontakt z klasztorem. Dowódca zgrupowania „Żyrafa” por. Ryszard Wołczyński „Tatar” nie chciał wydać rozkazu, kto ma nawiązać łączność. Zgłosiłam się na ochotnika. Musiałam przejść ulicę Krasińskiego, na której stała wielka barykada. Nasi chłopcy z plutonu 227 radzili, żebym zrezygnowała. „Nie przejdziesz”, mówili. Klasztor był poważnie uszkodzony pociskami artyleryjskimi, płonęły górne piętra. Wczołgałam się powoli na kupę gruzu. Miałam nadzieję, że Niemcy mnie nie zauważą. Jedyna droga do klasztoru prowadziła przez wejście wybite w murze, ale dokładnie w to miejsce strzelał tygrys, największy niemiecki czołg. Pomyślałam, że muszę skoczyć między jednym a drugim strzałem i nie mogę się potknąć. Skoczyłam i – udało się. Żyję.
„Łączniczka Ewa, dziewczyna odważna do szaleństwa, próbuje nawiązać łączność: w największym ogniu wiąże porwany kabel polowego telefonu. Ta dzielna dziewczyna trzy razy dociera do klasztoru. Osypana szarym pyłem, pokaleczona, w podartym odzieniu, niestrudzenie donosi amunicję, granaty, zabiera meldunki, podtrzymuje na duchu chłopców”, tak Stanisław Podlewski w „Rapsodii żoliborskiej” opisał tę akcję.
Niemcy atakowali. Sytuacja w klasztorze była tragiczna. Wielu zabitych i rannych. Brakowało bandaży i środków opatrunkowych, kończyła się amunicja. Musiałam wracać do swoich z raportem o tej sytuacji. Tego samego dnia wieczorem „Tatar” wysłał mnie jeszcze raz do klasztoru z rozkazem, aby się wycofali. Dotarłam na miejsce, ale tam już nikogo nie było. Panowała cisza. Klasztor płonął, w oczy gryzł dym. Przeraziłam się, że Niemcy odcięli mi drogę. Słyszałam opowieści o śmierci dziewcząt, które wpadły w ich ręce. Wybiegłam na zewnątrz, ale nikogo nie było.
Wtedy spotkała pani cywila, który twierdził, że w piwnicy opuszczonego budynku na ulicy Krasińskiego 29 jest dwóch ciężko rannych.
Razem z sanitariuszką „Żyrafy” wróciłyśmy tam z noszami. Wiedziałyśmy, że Niemcy, nie zważając na konwencje genewskie, dobijali naszych rannych. Tych dwóch żołnierzy z plutonu 227 spotkałam po latach na zjeździe z okazji 50. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Nie mogłam uwierzyć, że ci łysiejący i siwi panowie to są ci sami młodzi harcerze, którzy walczyli tak dzielnie wiele lat temu. Zaczęliśmy rozmawiać i… znów byliśmy młodzi.
Cofnijmy się o kilka lat, aby opowiedzieć, jakie wydarzenia doprowadziły do przyznania 18-letniej dziewczynie najwyższego wojennego odznaczenia. Zacznijmy od wybuchu wojny. Jak zmieniła ona pani życie?
Miałam wtedy 13 lat. Od roku uczyłam się w gimnazjum u sióstr niepokalanek w Nowym Sączu. Gdy nasza szkoła została zamieniona na szpital, myślałam, że będziemy mieli dłuższe wakacje. Nie przyszło mi do głowy, że mogą tam trafić ranni po bombardowaniach. Szybko przestałam myśleć o wojnie jak o przygodzie. Gdy ruszyłyśmy z matką na wschód, nasz pociąg bombardowano i ostrzeliwano z samolotów. Byli zabici i ranni. Dotarłyśmy do klasztoru sióstr niepokalanek, niedaleko miejscowości Kowel, blisko granicy sowieckiej. Pamiętam park otaczający klasztor i dojrzewające na drzewach włoskie orzechy. Kilka dni później wojska sowieckie wkroczyły do Polski, a klasztor zamknięto. Pojechałyśmy wtedy do Lwowa, gdzie znalazłyśmy schronienie w klasztorze u sióstr klarysek. Mieszkałyśmy w zakonnych celach i raz na dzień dostawałyśmy zupę. W styczniu 1940 roku moja matka zdecydowała się przekroczyć granicę polsko-rumuńską, aby się przedostać się do Bukaresztu, gdzie przebywał mój ojciec.
Udało wam się z nim spotkać?
Zostałyśmy aresztowane w czasie przekraczania zielonej granicy. Było bardzo zimno i ciemno, bo nie świecił księżyc. Szłyśmy razem z innymi gęsiego przez pola w całkowitej ciszy. Gdy zobaczyłyśmy rumuńską stację kolejową, od której dzielił nas już tylko Dniestr, usłyszałam okrzyk: „Ruki w wierch”. Nagle otoczyli nas sowieccy strażnicy graniczni. Później dowiedziałyśmy się, że to była pułapka przygotowana przez naszego przewodnika. Zaprowadzono nas na posterunek graniczny, skąd następnego dnia przewieziono do więzienia w Kołomyi. Gdy w wielkiej sali wszyscy czekaliśmy na wyznaczenie nam cel, czytałam napisy na ścianach: „Biorą nas do gułagu w Sowietach, zawiadomcie naszą rodzinę.” „Jutro wyjeżdża nasz transport, nie wiadomo gdzie”. Były setki nazwisk i adresów. Pozostawili je aresztowani przez Sowietów polscy oficerowie, sędziowie, urzędnicy, nauczyciele. Po kilku dniach pobytu w Kołomyi zostałyśmy przewiezione do więzienia w Stanisławowie. Jako dziecko byłam zwolniona od przesłuchań, ale moją matkę przesłuchiwano wielokrotnie. Oskarżono ją o szpiegostwo i zesłano do gułagu, a mnie wysłano do krewnych we Lwowie. Gdy w lipcu 1941 roku do Lwowa wkroczyli Niemcy, mogłam wysłać list do siostry matki w Warszawie. Ciocia opłaciła mężczyznę, który przewiózł mnie do stolicy. Wtedy rozpoczęłam nowe życie.
Wstąpiła pani do konspiracji?
Zaczęłam chodzić do gimnazjum na Żoliborzu. Wstąpiłam do 33 Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej, która przygotowywała młodzież do pracy w tajnych wojskowych organizacjach. W lutym 1943 roku zostałam zaprzysiężona w AK. Złożyłam przysięgę żołnierską w zakrystii, wobec księdza Zygmunta Trószyńskiego, który był kapelanem Armii Krajowej na Żoliborzu. Obiecałam wiernie służyć Polsce i strzec sekretów wojskowych. Ukończyłam kursy obsługi telefonów wojskowych i broni oraz przygotowania do walk ulicznych. Byliśmy zdyscyplinowanym wojskiem, mimo że mieliśmy tylko opaski.
W końcu nastał dzień, kiedy to wojsko stanęło do walki z Niemcami. Jaką rolę odegrała pani w powstaniu?
Ciocia próbowała mnie zatrzymać w domu i zamknąć w łazience, ale ja chciałam walczyć o wolność ojczyzny, jak powstańcy z 1863 roku. Byłam łączniczką, więc 1 sierpnia biegałam od rana i przekazywałam rozkazy. Dostałam biało-czerwoną opaskę na ramię z polskim orłem i numerem mojego plutonu. Nasi chłopcy, jeden w hełmie, drugi z gołą głową, jeden z pistoletem, drugi z granatem, stanęli do walki przeciwko uzbrojonym po zęby Niemcom. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Hitler za wszelką cenę postanowił zgnieść powstańców. Około północy pierwszego dnia powstania, po nieudanych próbach zdobycia wyznaczonych obiektów, ppłk Mieczysław Niedzielski „Żywiciel” zarządził, że wycofujemy się do Puszczy Kampinoskiej. Tam poczuliśmy się bezpieczniej, bo Niemcy rzadko zapuszczali się w okoliczne lasy. Następnego dnia kurier przyniósł rozkazy od naczelnika AK gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, że Warszawa walczy i mamy wracać.
Budowałam wtedy linie telefoniczne. Bombardowania, eksplozje i pociski niszczyły jednak kable szybciej, niż nadążaliśmy je reperować. W końcu „Żywiciel” zdecydował, że łączniczki jako kurierzy będą przenosić rozkazy. Ciągle byliśmy w ruchu, od jednego zadania do następnego. Trudno było jednak zapomnieć o śmierci. Pewnego dnia czołgałam się przez rumowisko i nagle zobaczyłam, że spod kawałków cegieł wystaje pasmo blond włosów. Ktoś leżał w tych gruzach…
Jaka była sytuacja w ostatnich dniach powstania?
Niemiecki ogień artyleryjski był wtedy bardzo silny, atakowały czołgi i piechota. „Żywiciel” zarządził, abyśmy zgromadzili się koło „szklanego domu”. Był to duży budynek na Żoliborzu, pod którym dwa miesiące temu zaczęliśmy powstanie. Gdy dotarła wiadomość o kapitulacji, ogarnęła nas rozpacz, że nasza walka poszła na marne. Następnego dnia około 5 rano nasze oddziały przemaszerowały wzdłuż szpaleru po zęby uzbrojonych Niemców i złożyły broń. Był 30 września 1944 roku. Staliśmy się jeńcami wojennymi.
Rozkaz o odznaczeniu pani wydał ppłk Mieczysław Niedzielski „Żywiciel”. Dlaczego napisała pani do niego list w sprawie Virtuti Militari?
Uważałam, że było wielu innych, którzy zasłużyli na to wyróżnienie. Nie spodziewałam się takiego odznaczenia, niemniej byłam niezwykle dumna. Po kilku dniach dostałam odpowiedź. „Żywiciel” pisał: „Wysyłam zaświadczenia i jednocześnie przyjmij do wiadomości, że jesteś smarkatką, kiedy pytasz, za co otrzymałaś Krzyż V.M. Wiesz dobrze, że chodziłaś tam, gdzie mężczyźni wahali się, a Ty, nie zważając na niebezpieczeństwo i pewną śmierć, lazłaś jak w ogień. Nie bądź dziewczyno skromną, bo odwaga Twoja była wysokiej klasy i dlatego odznaczenie tak wysokie otrzymałaś. Były i inne dziewczęta o podobnej odwadze, które nie otrzymały odznaczeń, ale Ty Ewuniu uosabiasz pracę i odwagę wszystkich Polek, dla których nie mam dość słów uznania”.
Z okazji 75. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego przygotowaliśmy specjalne wydanie „Polski Zbrojnej”.
Mecenasami jednodniówki są: Polska Fundacja Narodowa i Polska Spółka Gazownictwa.
Nasze wydawnictwo jest też dostępne w angielskiej wersji językowej.
Zapraszamy do lektury!
autor zdjęć: Anna Dąbrowska
komentarze