Tak bardzo chciałam wstąpić do armii, że dodałam sobie rok życia i znalazłam się jako pielęgniarka w 2 Korpusie Polskim. Z nim brałam udział w bitwie o Monte Cassino – opowiada Krystyna Słowikowska-Farley. Wcześniej przeżyła dwa lata na Uralu, pracując przy spławianiu drewna. Po wojnie pani Krystyna tańczyła na koronacji królowej Elżbiety II, a w wieku 91 lat została królową piękności seniorów w stanie Connecticut.
Pani pierwsze wojenne wspomnienie?
Krystyna Słowikowska-Farley: Mieszkałam z rodzicami, dwiema siostrami i dwoma braćmi na Wołyniu w osadzie Orłopol koło Krzemieńca. Mój ojciec dostał ziemię od państwa za służbę wojskową podczas I wojny światowej. Dla nas wojna zaczęła się w nocy 10 lutego 1940 roku. Miałam wtedy 14 lat. Usłyszeliśmy łomot do drzwi. Sowieccy żołnierze kazali nam opuścić dom i dali tylko kilka chwil na zabranie rzeczy.
Co zabraliście?
Nie pamiętam, co zapakowali inni. Ja, nie wiem dlaczego, wzięłam słoik z samogonem, część maszyny do szycia i ceramiczny krzyż, który wisiał w dużym pokoju. Potem załadowano nas do bydlęcych wagonów i podobnie jak tysiące innych rodzin ruszyliśmy na Wschód. Podróż trwała miesiąc. Panował siarczysty mróz, wagony nie miały okien, a jedynym źródłem ciepła był mały piecyk, do którego brakowało opału. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych mieliśmy otwór w podłodze, do jedzenia czarny chleb. Ludzie chorowali i umierali, a ciała zmarłych wynoszono z wagonów na postojach. Była rozpacz, strach i łzy. Wreszcie 14 marca dotarliśmy w zamarznięte lasy Uralu.
Jakie tam panowały warunki?
Straszne. Mieszkaliśmy w prymitywnych drewnianych barakach, spaliśmy na łóżkach bez sienników. Rodzice, moja starsza o dwa lata siostra Alicja i ja musieliśmy pracować przy spławianiu drzewa, a młodsze rodzeństwo: 12-letni Tadeusz, 10-letni Czesław i pięciolatka Natalia chodzili do sowieckiej szkoły. Dostawaliśmy niewielkie porcje czarnego chleba i cały czas byliśmy głodni. Tak przeżyliśmy dwa lata.
Przydały się rzeczy zabrane z domu?
Tak. Samogon jeszcze w Polsce w drodze na stację wypił ojciec z sąsiadami, pomógł im rozgrzać ciała i serca. Część maszyny do szycia ojciec w Rosji rozbudował i mama szyła na niej ubrania w zamian za dodatkową porcje jedzenia. A z krzyżem wiąże się poruszająca historia. Pewnego dnia zachorowałam, straciłam czucie w nogach. Zostałam w domu i wtedy przyszedł do nas sowiecki strażnik. Zobaczył krzyż na ścianie i z drwiną zapytał: „czy on ci daje chleb?” Odpowiedziałam, że skoro ty mi nie dajesz, a żyję, to znaczy, że on to robi. Wtedy kazał mi zdjąć krzyż. Odpowiedziałam, że nie mogę się ruszać i niech sam go zdejmie. Ale on tylko splunął i wyszedł. Minęło niewiele czasu i krzyż sam spadł na podłogę i rozbił na drobne kawałki. Kiedy mama wróciła z pracy wszystko jej opowiedziałam, a ona na to: „Jezus już nie chce tu dłużej być”. Kilka dni później ogłoszono amnestię dla Polaków.
Byliście wolni…
Tak, ale nie wiedzieliśmy, gdzie się udać. Ojciec dołączył do tworzącej się w ZSRR polskiej armii pod dowództwem generała Andersa. My z mamą i rodzeństwem pojechaliśmy do Uzbekistanu, gdzie miały być lepsze warunki. Faktycznie było tam cieplej, praca w polu była lżejsza niż w lesie, ale nadal doskwierał nam głód i choroby. Mama dowiedziała się, że w Iranie przy armii Andersa powstał obóz dla dzieci, w których są leki i żywność, więc zdecydowała się nas tam wysłać.
Mama z wami nie pojechała?
Nie mogła, tak samo jak Alicja, która miała już ponad 18 lat i była traktowana jako dorosła. Rozstanie było straszne, nie wiedzieliśmy wtedy, że już nigdy się z nimi nie zobaczymy. Mama zmarła w Uzbekistanie na malarię, a o losach Alicji nic nie wiemy, szukamy jej do dziś. My ostatnim transportem popłynęliśmy przez Morze Kaspijskie do Iranu.
Jakie to było wrażenie wreszcie opuścić Rosję?
Nie zastanawiałam się, myślałam cały czas o tym, że jestem głodna. Na szczęście w obozie pod Teheranem były czyste łóżka i dużo jedzenia. Mimo to zachorowałam na zapalenie płuc. Było ze mną tak źle, że leżałam jak umarła i lekarze myśląc, że nie żyję, wysłali mnie do kostnicy. Na szczęście jedna z pielęgniarek zauważyła, że oddycham. Po wyzdrowieniu umieściłam braci w junackiej szkole kadetów, siostrę wysłałam do sierocińca w Afryce, a sama wstąpiłam do wojska.
Chciała Pani walczyć o Polskę?
Tak naprawdę byłam młoda, głupia i marzyłam, żeby prowadzić wojskowy samochód. Nie miałam jeszcze 18 lat, a przyjmowano od 19, więc dopisałam sobie rok życia i w marcu 1943 roku znalazłam się w pomocniczej służbie kobiet 2 Korpusu Polskiego. Nie zostałam jednak wymarzonym kierowcą, ale pielęgniarką w 1 Szpitalu Wojennym. W Iraku wszyscy pacjenci chcieli się ze mną umawiać na randki, wyznaczałam więc im ten sam czas i to samo miejsce. Kiedy przychodziłam wszyscy już czekali, a ja tłumaczyłam, że gdybym poszła z jednym, to inni byliby zawiedzeni, więc idę ze wszystkimi.
Dzięki wojsku spotkała się Pani ze swoim ojcem…
Ojciec służył w 5 Kresowej Dywizji Piechoty i natknęliśmy się na siebie podczas stacjonowania w Teheranie. To była niebywała radość. Wspólnie z całym Korpusem przejechaliśmy do Egiptu, potem do Włoch i braliśmy udział w bitwie pod Monte Cassino. Każdy na swój sposób. On walczył z bronią w ręku, ja ratowałam życie naszych żołnierzy. Napatrzyłam się na straszne rzeczy. Pamiętam młodego żołnierza, któremu mina oderwała obie ręce i nogi. Był w okropnym stanie, ale przeżył. Moim pacjentem był także Stanley Slowikowski, który potem został moim mężem. Po wojnie zamieszkaliśmy w Anglii.
Dlaczego zostaliście na emigracji?
Ziemia, na której stał nasz dom, nie należała już do Polski, a po powrocie do kraju komuniści by nas wywieźli z powrotem do Rosji. Do Anglii przyjechał też mój ojciec, młodsza siostra i bracia. Urodziły się nam dzieci, potem szybko owdowiałam. Zarabiałam ucząc dzieci tańców, a w 1953 roku wystąpiłam z nimi w zaprojektowanych i wykonanych przeze mnie kostiumach podczas koronacji królowej Elżbiety.
Dwa lata później zdecydowała się Pani na wyjazd do USA…
Chciałam zacząć od nowa. Wdowie z czwórką dzieci nie było łatwo, ale zbudowałam nowe życie, pracując jako higienistka stomatologiczna. Wyszłam za mąż i miałam kolejną córkę. Potem poznałam obecnego męża Eda Farleya, mężczyznę mojego życia. Dziś mamy 10 wnuków i cztery prawnuczki, działam w polskiej społeczności w Connecticut, wiele lat kierowałam zespołem ludowym w Hartford, ucząc dzieci polskich tańców ludowych. Razem z zespołem w latach dziewięćdziesiątych pojechaliśmy do Rzeszowa na międzynarodowy festiwal zespołów polonijnych. To była moja pierwsza wizyta w Polsce od ponad 50 lat. Teraz odwiedzam Polskę regularnie, biorę udział w uroczystościach na Monte Cassino, swoje wspomnienia opisałam w książce „Tak daleko od domu”, a w 2016 roku wygrałam konkurs Miss Connecticut Senior America. Pokazuję innym, że mimo moich ponad 90 lat mogę jeszcze robić wiele rzeczy, a życie wciąż trwa.
autor zdjęć: Anna Dąbrowska
komentarze