Przykład kilkunastoletniego chłopca, konspiracyjnego harcerza, który wraz z Wojskiem Polskim trafił z Warszawy do Berlina, by tam pomścić swoje zniszczone miasto, pokazuje, jak silna potrafi być miłość do ojczyzny. Swoją postawą kpt. Andrzej Nusbek pokazał, że zasługuje na miano rycerza biało-czerwonej.
Pana ojciec jako oficer Wojska Polskiego trafił we wrześniu 1939 roku do sowieckiej niewoli. Co się z nim stało?
Kpt. Andrzej Nusbek: W 1920 roku brał udział w wojnie z bolszewikami jako oficer 1 kompanii cekaemów 28 Pułku Strzelców Kaniowskich. Na froncie był ranny i odznaczono go za odwagę. W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku jako porucznik rezerwy został zmobilizowany. Po wybuchu wojny nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Dopiero po 17 września zaczęli zgłaszać się do mojej matki jego byli podkomendni z 44 Pułku Piechoty, których Sowieci zwolnili z niewoli. Od nich dowiedzieliśmy się, że ojciec dostał się do sowieckiej niewoli. Później dotarła do nas kartka wysłana przez niego z obozu w Starobielsku, w której napisał: „28 listopada 1939. Moi kochani! Jestem już zupełnie zdrowy, tylko bardzo niespokojny o Wasz los, dlatego też bardzo proszę, piszcie wszyscy zaraz do mnie i to często, i bardzo obszernie, gdyż pocztę otrzymywać mogę bez ograniczeń”. Na tej wiadomości urwał się z nim kontakt. Kiedy Niemcy w 1943 roku zaczęli drukować listy ofiar mordu katyńskiego, nie znaleźliśmy tam nazwiska Nusbek. Długo żyliśmy nadzieją, że ojciec znalazł się w armii gen. Andersa i w jej szeregach opuścił Rosję. To się nie sprawdziło.
Kiedy dowiedzieliście się o jego śmierci?
Potwierdzenie tej wiadomości otrzymaliśmy dopiero w latach siedemdziesiątych. Jeden z naszych znajomych przywiózł z Francji pełną listę zamordowanych polskich oficerów. Ojciec został zamordowany z 2 na 3 maja 1940 roku w Charkowie.
A jak rozpoczęła się Pańska kariera wojskowa?
Kiedy wybuchła wojna, miałem osiem lat. Mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Śniadeckich 9/109. Matka w lipcu 1944 roku wynajęła w Radości pokój na wakacyjny wypoczynek. Pracowała, więc dojeżdżała do mnie kolejką. Pamiętam, że 29 lipca odprowadziłem ją na pociąg do Warszawy. Oboje nie przypuszczaliśmy, że zobaczymy się dopiero za rok. 31 lipca po południu do Radości w tumanach kurzu wjechały nagle czołgi. Nikt nie wiedział, jakie. Dopiero po dłuższej chwili okazało się, że wychylają się z nich nie Niemcy, tylko Rosjanie. Umorusani i nieludzko zmęczeni pytali: „Czy to już Warszawa?”. Byli mocno zdezorientowani. Prosili tylko o jedno: o wodę. Pod pancerzem upał dawał im się we znaki. Linia frontu zatrzymała się między Radością a Międzylesiem i utrzymywała się tam aż do września, kiedy została zdobyta Praga. To, co działo się w Warszawie, można było zobaczyć z balkonu wynajmowanego pokoju – widać było dymy nad walczącą stolicą. Ponadto na stacji kolejowej w Radości wywieszano codziennie komunikaty dotyczące tych wydarzeń. Martwiło mnie, że zostałem odcięty nie tylko od matki, ale także od moich kolegów z drużyny harcerskiej – zawiszaków, którzy walczyli w powstaniu.
Kto się Panem zajmował pod nieobecność matki?
Państwo Dolewscy, u których mieszkaliśmy, przez jakiś czas utrzymywali mnie i karmili na własny koszt. Nie bardzo im się to podobało. Mnie zresztą także. Żołnierze rosyjskiej jednostki, która zatrzymała się w Radości, powiedzieli mi, że za nimi idzie polskie wojsko. Wtedy byłem pełen nadziei, że pierwszym żołnierzem w tym polskim wojsku, którego zobaczę, będzie ojciec. Kiedy więc dowiedziałem się, że pierwsze oddziały pokazały się w Otwocku, niezwłocznie ruszyłem tam z Radości na piechotę. Zobaczyłem polskiego oficera i, mówiąc żartem, bardzo się zdziwiłem, że to nie mój ojciec.
Miałem przy sobie aparat fotograficzny – agfę, którą zabrałem z Warszawy. Dzięki temu zaskarbiłem sobie względy Rosjan, którzy za zdjęcia dawali mi konserwy. Do dziś mam odbitki fotografii, które wtedy robiłem żołnierzom. Fotografowanie ułatwiło mi także nawiązanie kontaktu z polskimi wojskowymi. Oni mnie bardzo polubili. Zorientowali się, że nie jestem całkowitym nowicjuszem, jeśli chodzi o broń. Co prawda tetetek [rosyjski pistolet TT] wcześniej nie widziałem, ale w harcerstwie dobrze opanowałem rozkładanie i składanie visa. Pewnego dnia oświadczyłem im: „Idę z wami”. Nie było to takie łatwe, ale w rezultacie dowódca 2 Brygady Artylerii Haubic, nazwanej później Pomorską, wyraził zgodę. Początkowo byłem przy IV baterii 7 Pułku, później zostałem żołnierzem I baterii 9 Pułku, który stacjonował w Józefowie. I z nią przeszedłem cały szlak bojowy 2 Brygady Artylerii Haubic – aż do Berlina.
Jakie stosunki panowały w tym wojsku?
Proszę pamiętać, że miałem wtedy niespełna 14 lat, ale nie mogę złego słowa powiedzieć o oficerach sowieckich oddelegowanych do brygady. W artylerii była wyłącznie rosyjska liniowa kadra oficerska. Polacy byli tylko w aparacie polityczno-wychowawczym. Stosunek zarówno do mnie, jak i do innych żołnierzy był bardzo pozytywny. Zresztą przysyłano ich do Wojska Polskiego po pewnej selekcji. Większość z nich miała dalsze lub bliższe związki z Polską. I chętnie się do tego przyznawali, podkreślali: „ja toże Polak”, choć często nie bardzo umieli mówić po polsku. Służyłem w jednostce artyleryjskiej, wymagającej oficerów wykształconych – specjalistów. To też miało znaczenie. Jeśli zaś chodzi o podoficerów i żołnierzy, to większość była Polakami z Podola, spod Tarnopola. Oni poznali już, co to jest Związek Sowiecki, o czym myśmy w Warszawie mieli dość mgliste pojęcie. Jednak, co zrozumiałe, zbytnio nie dzielili się tą wiedzą z nami. Informacja wojskowa czuwała.
Kiedy dotarły do Pana wieści od matki, która pozostała w powstańczej Warszawie?
9 kwietnia, czyli pierwszego dnia po zdobyciu przez nas Kołobrzegu. To jest również dzień moich urodzin. W pierwszej poczcie polowej, która do nas dotarła, znalazły się kartki od mojej matki i od mojego kolegi z Radości. Chłopak pisał: „Z jaką radością okazało się, że wczoraj przyjechała tutaj twoja mamusia”. Matka zaś nie pisała, żebym natychmiast wracał do domu, tylko bym był dobrym, prawym żołnierzem. Poinformowała mnie jednocześnie, że przez obóz dla ludności cywilnej w Pruszkowie trafiła do Krakowa. Od tego momentu wymienialiśmy czułe listy. W którymś z kolejnych napisała naiwnie, żebym wziął urlop, co w czasie walk frontowych było pojęciem abstrakcyjnym. Po zakończeniu działań wojennych też nie od razu mogłem wrócić do domu. Ponieważ w porównaniu z innymi żołnierzami pułku byłem człowiekiem bardzo wykształconym – skończyłem sześć klas szkoły powszechnej i jedną gimnazjalną na tajnych kompletach – wciągnięto mnie do sekcji polityczno-wychowawczej i kazano robić porządek w jej kancelarii. Znajdowała się ona w wielkim kufrze, do którego wrzucano dokumenty bez ładu i składu. Nie radziłem sobie z tą syzyfową pracą. Napisałem podanie do dowódcy brygady z prośbą o zwolnienie mnie z wojska. Dostałem zgodę i 1 sierpnia, rok po rozstaniu się z matką, spotkałem się z nią ponownie, tylko że w Krakowie.
Wróćmy jeszcze do wątku harcersko-akowskiego...
Wojna zastała mnie w trzeciej klasie szkoły powszechnej w alei Szucha. To była bardzo dobra szkoła, tzw. przedwojenna wzorcówka. Mimo okupacji prowadzono tam naukę w pełnym zakresie programowym, łącznie z geografią i historią. Nielegalne lekcje odbywały się przez cały czas. W tejże trzeciej klasie powstała grupa konspiracyjna, do której i ja trafiłem. Naszym głównym zadaniem było roznoszenie bibuły konspiracyjnej, w której czasami zdarzały się tak dziwne dla mnie wydawnictwa, jak na przykład broszura „Sprawy łużyckie”… Nie miałem zupełnie pojęcia, co to Łużyce i dlaczego mam się dla nich narażać. Nad tą naszą grupą przejął patronat znajomy matki jednego z członków grupy i nazwał ją Wojskową Grupą Nadwiślańską. Po pewnym czasie ten facet zniknął i zostaliśmy w całkowitym zawieszeniu.
Postanowiłem wykorzystać sytuację, jaka panowała w moim domu. Myśmy mieli duże mieszkanie na Śniadeckich. Jeden z pokoi zaczęli wynajmować ludzie związani z konspiracją. Na koniec zamieszkał w nim „Nurt” – płk Edward Jasiński. Znaliśmy go pod nazwiskiem Jan Kamiński. Był oficerem krakowskiego Związku Walki Zbrojnej i musiał uciekać z Krakowa po wielkiej wsypie tamtejszej konspiracji. Po pewnym czasie „Nurt” został komendantem komendy AK Lublin-Miasto. Wkrótce zdobyłem jego zaufanie, więc uczynił mnie swoim łącznikiem.
Jednocześnie wyrosłem na lidera tej naszej szkolnej grupy konspiracyjnej, która zmieniła nazwę na Warszawska Grupa Młodzieży, i szukałem kogoś, kto by się nami zajął. W naturalny sposób padło na „Nurta”. Naiwnie zwróciłem się do niego z taką prośbą. Zdecydowanie odmówił, tłumaczył mi, że ma inne zadania, ale spróbuje mnie z kimś skontaktować. I rzeczywiście, zgłosił się człowiek z propozycją włączenia nas do konspiracyjnego harcerstwa. W ten sposób zostaliśmy zawiszakami. Szczerze mówiąc, nie bardzo mi się to harcerstwo podobało, wydawało mi się, że przy „Nurcie” jestem już poważnym konspiratorem – nosiłem rozkazy, czasopisma, od czasu do czasu składałem i rozbierałem visa, a tutaj nagle musiałem chodzić na klasyczne zbiórki harcerskie i kuć na pamięć regulaminy.
Jak to się stało, że walczył Pan na ulicach Berlina?
Moja brygada dostąpiła tego zaszczytu. Miałem z tego wielką satysfakcję. Jako warszawiak byłem dosłownie napompowany emocjami związanymi z tym, że mogę pomścić moje miasto. Wcześniej jednak był Kołobrzeg. Droga do niego okazała się bardzo ciężka, bo prowadziła przez Wał Pomorski. Nasz pułk był wyposażony w haubice kalibru 122 mm, bardzo ciężkie i w normalnych warunkach przeznaczone do ostrzału odległych celów, namierzanych z punktów obserwacyjnych. Ale kilka razy zdarzało nam się strzelać „priamo nawot”, jak mawiali Rosjanie, czyli na wprost, by powstrzymać nieprzyjaciela. Na Wale Pomorskim zostałem lekko kontuzjowany i trafiłem do szpitala przyfrontowego. Tam zobaczyłem piekło. Ranni leżeli w ziemiance, w strasznych warunkach, zawszeni i brudni. Jak tylko oprzytomniałem, postanowiłem wydostać się z tej umieralni za wszelką cenę. Wkrótce przyjechał tam nasz pułkowy kierowca z kolejnymi rannymi i ja razem z nim dałem dyla do swojej jednostki.
A jakie miał Pan zadania w swojej baterii?
Pocisków nie dźwigałem, bo jeden ważył ponad 20 kg. Z największą radością ciągnąłem za sznurek, czyli odpalałem haubicę. I taka była moja funkcja w działonie. Miałem stopień bombardiera, a 30 kwietnia 1945 roku, w wieku 14 lat, awansowano mnie do stopnia kaprala. Z Kołobrzegu ruszyliśmy do forsowania Odry. Tam znowu doświadczyliśmy ciężkich walk, ale nie tyle na Odrze, ile później, podczas przeprawy przez niewielką rzeczkę.
Po zdobyciu Berlina 8 maja 1945 roku o mało nie straciłem życia. Kiedy wszyscy zaczęli strzelać na wiwat, jakaś zabłąkana kula przeleciała mi koło ucha. Gdy ustały walki, brygadę obiegła wiadomość, że spotkamy się z Amerykanami nad Łabą. Zaczęło się więc oporządzanie mundurów i czyszczenie sprzętu. W końcu nic z tego nie wyszło. Zamiast nad Łabę, skierowano nas do Klessin na wschód od Berlina. Tam otrzymałem to „bojowe zadanie” – porządkowanie kancelarii. Ono mnie umocniło w decyzji, żeby się zdemobilizować, wrócić do matki i do nauki. Podjąłem postanowienie, którego dość długo przestrzegałem, że wykreślam z pamięci moją wojenną przeszłość. Ukończyłem II Liceum im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie, w 1950 roku zdałem maturę i wróciłem do Warszawy na studia do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Zaczęło się dorosłe życie, ale – jak pan widzi – do końca nie udało mi się wymazać z pamięci wojennych doświadczeń.
autor zdjęć: Piotr Korczyński
komentarze