Pytanie, czy powstanie miało sens, jest nieporozumieniem. Ono musiało wybuchnąć, byliśmy do tej walki przygotowywani przez całą okupację w Szarych Szeregach i Armii Krajowej – mówi uczestnik powstania warszawskiego ppłk Jerzy Majkowski „Czarny”, żołnierz kompanii „Anna” Batalionu „Gustaw” Narodowej Organizacji Wojskowej.
Gdzie Pan był w godzinie „W”?
Poza Warszawą. Wyjechaliśmy z kolegami za miasto, do Babic. Po południu zobaczyliśmy dymy nad Warszawą, a w wiosce powiedziano nam, że wybuchło powstanie.
Nie wiedział Pan, że ogłoszono mobilizację?
Nie. Byłem w konspiracji od 1942 roku. W Szarych Szeregach uczyliśmy się obsługi broni, alfabetu Morse’a. Uczestniczyłem w małym sabotażu. Przed powstaniem w naszej grupie w obawie przed dekonspiracją musieliśmy zawiesić kontakty. Czuliśmy, że coś się szykuje, ale nie wiedzieliśmy, kiedy się rozpocznie. Gdy dowiedzieliśmy się o powstaniu, postanowiliśmy wracać do Warszawy. Była noc, strasznie lało. Wiedzieliśmy, że po drodze są niemieckie linie, więc przenocowaliśmy w stodole, a rano przedostaliśmy się do miasta. Wróciłem do domu przy ulicy Młynarskiej i oświadczyłem mamie, że idę do powstania. Mama najpierw mnie zaklinała, żebym tego nie robił, ale jak przekonała się, że nie ustąpię, z pieca kaflowego wyjęła dwa pistolety i dała mnie i mojemu koledze. Ponieważ nie mieliśmy kontaktu z naszym drużynowym, poszliśmy w kierunku cmentarza ewangelickiego, szukając powstańców. Trafiliśmy na kompanię „Anna” Batalionu „Gustaw” Narodowej Organizacji Wojskowej. Byłem za młody na żołnierza, miałem 16 lat. Chcieli, żebym został łącznikiem, ale ja wolałem walczyć. Pokazałem im pistolet i choć była to maleńka broń – kaliber 5 mm – przyjęto mnie do oddziału jako strzelca.
Jakie było Pana pierwsze zadanie?
Rzucanie butelek z benzyną na czołgi jadące ulicą Wolską. Rzucaliśmy je z drugiego czy trzeciego piętra. Dwie, trzy butelki i szybko zbiegaliśmy na dół, bo Niemcy strzelali w miejsce, z którego rzucaliśmy. Benzyna zapalała się na czołgach, ale nie robiła im wielkiej krzywdy poza psychologicznym efektem. Czułem jednak, że wreszcie walczę z Niemcami. Przez kolejne dwa dni walczyliśmy w rejonie cmentarza ewangelickiego. To były ciężkie dni. Niemcy bombardowali cmentarz, wszędzie były dymy, ogień, ludzkie szczątki ze zniszczonych grobów. Wyobrażałem sobie, że tak wygląda piekło.
Kiedy Niemcy zajęli Wolę, wycofaliście się na Stare Miasto...
Tak, na Starówce pierwsze dni były spokojne. Mieliśmy kwaterę przy ulicy Kilińskiego, a naszym, tzn. batalionu zadaniem była obrona wschodnio-południowej części placu Zamkowego. Moim natomiast obrona barykady przy ulicy Ślepej. Często chodziliśmy też na tzw. wsparcie, między innymi kościoła św. Marcina i częściej katedry św. Jana. Podczas jednej z akcji w katedrze zostałem poinformowany, że nasi wycofują się, a od strony chóru nacierają Niemcy. Patrząc przez okno sąsiedniego budynku, zobaczyłem żołnierza biegnącego od wejścia w kierunku ołtarza. Skrył się za konfesjonałem. Był ubrany tak jak ja – w niemiecką panterkę i hełm, z niemieckim karabinem. Miał podwinięte rękawy, więc nie widziałem, czy ma opaskę. Sądziłem, że to jeden z naszych wycofujących się. Nagle wyskoczył z konfesjonału, złożył się i strzelił do mnie, na szczęście niecelnie. Myślałem, że to powstaniec, który wziął mnie za Niemca, i krzyknąłem „Idioto, do kogo strzelasz!”. Okazało się jednak, że to był Niemiec.
Jakie były wtedy nastroje wśród powstańców?
Do połowy sierpnia optymistyczne, wierzyliśmy w zwycięstwo. Potem stały się bardziej realistyczne. Walka się przedłużała i wiedzieliśmy, że Rosjanie stanęli i nam nie pomogą. Na Starym Mieście mieliśmy nawet takie powiedzenie: „I tak czapa, i tak czapa”, czyli że i tak zginiemy – zabiją nas Niemcy lub Rosjanie. Nie było już nadziei na wygraną, ale wiedzieliśmy, że walczyć trzeba do końca.
Bał się Pan?
Nie w czasie walki, ale gdy zostałem ranny. 13 sierpnia wróciłem na kwaterę i poszedłem spać. Obudził mnie kolega, mówiąc, że zdobyliśmy czołg i żebym zszedł zobaczyć. Nie chciało mi się iść, stanąłem tylko w oknie. Zobaczyłem czołg, pełno ludzi i barykadę, którą rozbierali powstańcy, aby pojazd mógł przejechać. Kiedy czołg pokonywał niski murek barykady, przechylił się i uderzył przodem o bruk. Zobaczyłem, że urwała mu się jakaś skrzynia. Zapamiętałem tylko błysk i straciłem przytomność, obudziłem się w szpitalu. Chciałem otworzyć oczy, a tu ciemno. I moje największe przerażenie, że oślepłem. Pomyślałem: co ja teraz zrobię? W powstaniu, żeby przeżyć, trzeba się cały czas kryć, a ja nic nie widzę. To była najtragiczniejsza chwila w moim życiu. Potem dotknąłem twarzy i wyczułem skorupę z zaschłej krwi oraz bandaż. To dlatego nic nie widziałem. Okazało się, że wybuch rzucił mnie o ścianę i miałem złamany nos.
Potem walki stały się coraz cięższe. Do tego doszły bombardowania lotnicze i ostrzał z wyrzutni rakietowej, nazywanej przez nas „szafą” lub „krową”. Paradoksalnie najbezpieczniej było wtedy na barykadzie, bo na kwaterze można było zostać zasypanym przez walący się budynek. Mimo wielokrotnych ataków udało się nam barykadę na ulicy Ślepej utrzymać do końca. Dopiero 2 września przeszliśmy kanałami do Śródmieścia. Samo wyjście też było dramatyczne. Wejście do kanału na placu Krasińskich było już pod ostrzałem. Czekaliśmy na rogu przy ulicy Długiej i skokami pokonywaliśmy te cztery metry, które dzieliły nas od włazu.
Jakie wrażenie zrobiło na Panu Śródmieście?
To była oaza spokoju. Działały kawiarnie, ludzie chodzili normalnie ubrani, były szyby w oknach. Gdy po walkach na Starówce awansowałem na starszego strzelca i dostałem Krzyż Walecznych, walczyłem potem m.in. w Prudentialu, w obronie Krakowskiego Przedmieścia i w okolicach Ogrodu Saskiego. Gdy w październiku dowiedzieliśmy się, że powstanie skapitulowało, był żal, ale i pewna ulga, bo walka nie miała już sensu. Wychodziliśmy z miasta 5 października jako jedna z ostatnich kompanii. Składaliśmy broń na placu Narutowicza. Pistolet zakopałem wcześniej na placu Dąbrowskiego, przy wielkim basenie przeciwpożarowym. Jednak gdy przyjechałem po wojnie, wszystko wyglądało inaczej i nie udało mi się go odnaleźć.
Gdzie Pan trafił do niewoli?
Najpierw do obozu Fallingbostel, potem Dorsten, a na koniec do komenderówki w Krefeldzie, gdzie pracowałem między innymi w browarze. Kopaliśmy też rowy przeciwczołgowe i groby. Gdy zaczął się zbliżać amerykański front, był to chyba początek marca, ewakuowano nas przez Ren. Umówiliśmy się z kilkoma kolegami, że uciekamy. Podczas noclegu w pomieszczeniach cegielni schowaliśmy się w słomie i po odejściu kolumny przeszliśmy na amerykańską stronę. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po wyjściu z lasu, był strącony samolot Liberator z napisem „Krakowski”, a obok szczątki pilota. Niedługo potem zorganizowano w Hohenwepel koło obozu Doessel polskie gimnazjum i liceum, gdzie rozpocząłem naukę. W Niemczech spotkałem też mamę. Okazało się, że Niemcy zabrali rodziców do obozu koncentracyjnego. Mama trafiła do Ravensbrück, a potem Bergen-Belsen. Chciała wracać do Polski, bo nie wiedziała, co się dzieje z tatą i bratem. Dopiero dużo później dowiedzieliśmy się, że tata zginął w obozie we Flossenbürgu. Ustaliliśmy więc, że mama wyjedzie, a ja przyjadę później po zdaniu matury, choć wcale nie byłem pewien, czy chcę wracać.
Dlaczego więc zdecydował się Pan na powrót?
Zdałem maturę i wiedziałem, że chcę zostać lekarzem. Tylko gdzie studiować? Przyjechał do nas Karol Rozmarek, prezes Polonii amerykańskiej, i młodocianym akowcom oferował w Stanach Zjednoczonych bezpłatne studia. Ale dla mnie Ameryka była za daleko, nie chciałem tracić kontaktu z rodziną. Można też było studiować w Hiszpanii, ale tam z kolei trzeba było odpracować potem 15 lat. No i jeszcze były studia na uniwersytecie w Getyndze, ale nie chciałem zostać w Niemczech. Jednocześnie wśród żołnierzy panowało rozgoryczenie. Wiedzieliśmy, jak są traktowani nasi koledzy na Zachodzie. Mówiło się, że kto jest wyższym oficerem, będzie zmywał srebrne naczynia w lepszej restauracji, a młodszym oficerom zostaną metalowe naczynia w knajpie. Wtedy pojawiła się oferta studiów w Polsce. Mieliśmy oczywiście świadomość, jaka jest sytuacja w kraju, że akowcy są tam źle traktowani, ale mimo to zaryzykowałem. Wróciłem w 1947 roku i rozpocząłem studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego.
Jakie wrażenie zrobiła na Panu Warszawa?
Byłem w szoku. Wiedziałem, że była niszczona, ale nie sądziłem, że aż tak. Kiedy wychodziliśmy w 1944 roku, Starówka była zburzona, ale domy w Śródmieściu stały. Dopiero po powstaniu Niemcy systematycznie burzyli i wypalali miasto. Ale czekała też na mnie dobra wiadomość. Okazało się, że po zakończeniu walk zostałem awansowany na kaprala i dostałem drugi raz Krzyż Walecznych.
Powstanie, Pana zdaniem, miało sens?
Uważam, że takie pytanie jest nieporozumieniem. To jest myślenie ahistoryczne ludzi, którzy nie przeszli gehenny okupacji, bombardowań, łapanek, wojny totalitarnej na wyniszczenie polskiego narodu. Powstanie musiało wybuchnąć. Byliśmy do niego i do walki przygotowywani przez całą okupację w Szarych Szeregach i AK. Walka po prostu była naszym obowiązkiem. Nie było pytania, czy powstanie ma być, czy nie, tylko stwierdzenie, że nareszcie się zaczęło.
Podpułkownik Jerzy Majkowski „Czarny” jest profesorem neurologii, członkiem Związku Powstańców Warszawskich i prezesem Okręgu Warszawskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. W listopadzie ubiegłego roku był jednym z weteranów, którzy symbolicznie przekazali przedstawicielom wojsk obrony terytorialnej pierwsze karabinki typu Grot.
autor zdjęć: Anna Dąbrowska
komentarze