Do wyznaczenia daty ataku na Polskę skłoniły Stalina informacje sowieckiego wywiadu o francusko-brytyjskim porozumieniu z Abbeville. Alianci ustalili wówczas, że nie udzielą Polsce realnej pomocy wojskowej w 1939 roku. Stalin mógł sądzić zatem, że szybko wojny na Zachodzie nie będzie – mówi prof. Czesław Grzelak, historyk wojskowości.
Panie Profesorze, czemu Sowieci zaatakowali Polskę właśnie 17 września 1939 roku? Wszak ich sojusznicy, Niemcy, kilkakrotnie prosili o „odciążenie frontu” znacznie wcześniej.
Prof. Czesław Grzelak: Tak, do dziś wielu historyków zadaje sobie to pytanie: „dlaczego wtedy?”. To jest dość skomplikowana sprawa, ale jednocześnie ja bym odpowiedział, że to była świadoma gra Stalina prowadzona (przynajmniej) od 23 sierpnia 1939 roku, kiedy to III Rzesza i Związek Sowiecki podpisały pakt o nieagresji, z dodatkowymi i najważniejszymi tajnymi protokołami dotyczącymi wzięcia udziału w tzw. IV rozbiorze Polski. Niemcy uderzyli na Polskę zgodnie z planem, 1 września 1939 roku, o czym zresztą powiadomili Rosjan. 3 września Niemcom wypowiedzieli wojnę nasi sojusznicy – Wielka Brytania i Francja, co zaniepokoiło Hitlera, gdyż na granicy zachodniej nie pozostało mu zbyt wiele wojsk, które mogłyby stawić skuteczny opór ofensywie alianckiej. I od tego dnia strona niemiecka, można tak kolokwialnie powiedzieć, „bombardowała” Sowietów, za pośrednictwem swojego ambasadora hrabiego Schulenburga w Moskwie, prośbami o zaatakowanie Polski od wschodu. Niemcy nie wiedzieli jeszcze, jakimi siłami mogą zostać zaatakowani przez Brytyjczyków i Francuzów i czy ta słaba osłona, jaką zostawili na „wale zachodnim”, poradzi sobie do tego czasu, aż Wojsko Polskie zostanie zupełnie pobite i będzie ją można wesprzeć dywizjami frontowymi. Stalin, cokolwiek by o nim mówić, był wytrawnym politykiem i nie ugiął się przed namowami, także swego otoczenia, do natychmiastowego ataku. Zdawał sobie sprawę, że Rosjanie – od chłopa po inteligencję i wojskowych – rozpamiętują czasy carskie, kiedy ich państwo było mocarstwem. On już wtedy pragnął, by Związek Sowiecki stał się rzeczywistym spadkobiercą imperium carskiego. Jednocześnie rozumiał, że jego państwo nie jest jeszcze gotowe do wojny i każdy nierozważny krok mógł je drogo kosztować. Stąd na początku września na wszystkie monity Stalin odpowiadał swym współpracownikom: „poczekajmy, zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja”. Rozkazał spokojnie obserwować poczynania wojsk niemieckich na Zachodzie i w Polsce.
Wiemy, jak rozwinęła się ta wojna w Polsce. Myśmy nie mieli żadnych szans bez wystąpienia zbrojnego Brytyjczyków i Francuzów. Dlatego nasi ambasadorowie monitowali do rządów sojuszniczych o wystąpienie zbrojne na Zachodzie, żeby odciążyć front polski. Francuzi mogli właściwie atakować od razu, natomiast Brytyjczycy do wojny nie byli przygotowani. Prócz jednostek terytorialnych, dopiero formowali swoje wojska.
Do wyznaczenia daty ataku na Polskę skłoniły Stalina informacje jego wywiadu o tym, co 12 września wydarzyło się w Abbeville. Wtedy to alianci jednogłośnie zrezygnowali z udzielenia Polsce realnej pomocy wojskowej „w tym roku”, czyli w 1939. Stalin mógł sądzić zatem, że szybko wojny na Zachodzie nie będzie. Miał jednak z wydaniem rozkazu do ataku jeszcze jeden problem. Mobilizacja Armii Czerwonej przebiegała niesłychanie powoli. We wrześniu 1939 roku Sowieci planowali rzucić przeciw Polsce 750 tys. żołnierzy, ale to była jedynie teoria. Między innymi z powodu rzadkiej sieci kolejowej przerzut tylko jednej dywizji z Syberii na Zachód trwał niejednokrotnie dwa, trzy tygodnie, nie mówiąc już o problemach z jej wyszkoleniem, wyposażeniem i zaopatrzeniem. Tak że Stalin 3 czy 10 września nie był jeszcze gotów do wojny i pewnie nadal by zwlekał z decyzją, gdyby nie postanowienia naszych sojuszników, o których, co trzeba podkreślić, strona polska nic nie wiedziała! Zachodni sojusznicy nie raczyli o swym postanowieniu podjętym w Abbeville zawiadomić naszych władz.
Wtedy to Stalin nieoficjalnie poinformował Schulenburga, że jak „wszystko dobrze pójdzie, to 13 września wkroczymy do Polski”. Brał wtedy także pod uwagę niemieckie sukcesy w Polsce, to że nasza obrona nie utrzyma się długo. Widział, że Wehrmacht operuje już na linii Buga, że od północy idzie na Brześć, nie wchodząc na kierunek Grodna czy Wilna, co już dla naszych sztabowców powinno być ostrzeżeniem, że Niemcy szykują „przedpole” dla Sowietów. Jednak meldunki o mobilizacji nie pozostawiały wątpliwości, że wojska sowieckie na granicy z Polską nadal są słabe. Wtedy też dyktator odwołał rozkaz do ataku 13 września i przesunął go o cztery dni – na niedzielę 17 września, by jak najwięcej wojska dotarło jeszcze do zachodniej granicy. Nadal też przybywające oddziały często przedstawiały sobą opłakany widok. Według meldunków NKWD, część dywizji była pozbawiona broni, inne nie miały amunicji i oporządzenia (stąd później brali się sołdaci z karabinami na sznurkach), brakowało benzyny do czołgów i samochodów… Ostatecznie, nad ranem 17 września Rzeczpospolitą zaatakowało 460 tys. czerwonoarmistów, skupionych w dwóch frontach – Kijowskim i Białoruskim. Można dziś domniemywać, że gdybyśmy nie byli związani wojną z Niemcami, w walce z tymi siłami sowieckimi powtórzyłby się rok 1920…
Marszałek Edward Rydz-Śmigły na wieść o wkroczeniu Sowietów w granice Rzeczypospolitej 17 września, wydał ze swego miejsca postoju w Kołomyi tzw. dyrektywę ogólną, która nakazywała m.in. polskim oddziałom: „z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów”. Jak wiemy, rozkaz ten jeszcze bardziej zdezorientował polskich obrońców i skomplikował ich sytuację, a Sowietom pozwalał zajmować polskie terytorium często bez jednego wystrzału… Z jakich powodów Marszałek nie wydał swym żołnierzom jednoznacznego rozkazu do walki z drugim najeźdźcą?
No cóż, wkraczający Sowieci często nie mieli już z kim walczyć. Polska nie mogła sobie pozwolić na walkę na dwa fronty i większość wartościowych jednostek (w tym KOP) przed 1 września 1939 roku wysłano na granicę z Niemcami. A wejście Armii Czerwonej 17 września rzeczywiście zaskoczyło stronę polską, choć nie do końca. Nasz wywiad bowiem, m.in. attaché wojskowy z Moskwy płk Stefan Brzeszczyński, meldował o zgrupowaniach wojsk sowieckich, przypuszczając, że najsilniejsze uderzenie pójdzie w kierunku Lwowa i Wilna.
Rydz-Śmigły, jak podkreślają świadkowie tych dramatycznych chwil w Kołomyi, zastanawiał się, czy jest jakakolwiek możliwość podjęcia walki z nowym najeźdźcą. W końcu Marszałek wraz z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem i prezydentem Ignacym Mościckim wieczorem stwierdzili, że niestety, nie obronimy się… Nasi decydenci nadal też nie wiedzieli nic o zaniechaniu ofensywy przez aliantów zachodnich, choć w sztabie Rydza-Śmigłego przebywał wtedy dobrze o tym poinformowany francuski generał Louis Faury. Alianci zachodni po prostu uznali, że im dłużej Polacy będą się bić z Niemcami, tym lżej będzie im na wiosnę 1940 walczyć z nimi na Zachodzie.
Naczelny Wódz swoją dyrektywę, jak wskazują dostępne dane, wysłał do wszystkich wojsk około godziny 22.00. Należy przy tym pamiętać, że na wschodniej granicy pozostały niewielkie jednostki KOP-u, oddziały zapasowe, często sformowane z tzw. ozdrowieńców. Na ogół też polscy żołnierze nie byli odpowiednio uzbrojeni. Choć z drugiej strony, w ręce Sowietów wpadały dość liczne polskie magazyny broni. Liczbę samych zdobycznych polskich karabinów wraz z amunicją szacowano po kampanii na pół miliona, a dochodzi do tego wiele ciężkiej broni maszynowej, dział i innego sprzętu. Tak że było czym walczyć, tylko nie było komu, a polskie dowództwo oprócz wspomnianej dyrektywy nie otrzymało więcej żadnych rozkazów. Zresztą też sama dyrektywa dotarła tylko do polskich oddziałów na południe od Prypeci, na północ od tej rzeki nic o niej nie wiedziano. Oficerowie walczący na północy i północnym wschodzie zgodnie wspominają, że nie otrzymali żadnych wytycznych, jak mają postępować wobec Sowietów. Słowem, w wielu miejscach doszło do całkowitego rozprężenia i chaosu.
Ziścił się najgorszy ze scenariuszy, którego najwyraźniej Rydz-Śmigły i jego otoczenie nie przewidzieli, a raczej do siebie nie dopuszczali. Choć jeszcze kiedy żył marszałek Piłsudski, to ostrzegał, że jeśli Niemcy się sprzymierzą z Rosjanami przeciwko Polsce, to nam nic nie pozostanie, tylko walczyć szablami na placu Saskim w Warszawie.
Panie Profesorze, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby marszałek Rydz-Śmigły wydał jednoznacznie brzmiące rozkazy: „walczymy” albo „cofamy się”, albo „poddajemy się”?
To prawda. Ale szef Sztabu Głównego WP gen. Wacław Stachiewicz trafnie zauważył: „Ujmując ogólnie sytuację polityczną Polski, stwierdzić należy, że w jej położeniu między Rosją a Niemcami istniały trzy możliwe rozwiązania: albo bronić niepodległości w oparciu o Zachód, albo skapitulować wobec Rosji, albo skapitulować wobec Niemiec. Innych możliwości nie było. Polska przyjęła pierwsze rozwiązanie”.
Czy Rydz-Śmigły, oficer znany z odwagi i zdecydowania, dobry dowódca w wojnie polsko-bolszewickiej, wydawał swą dyrektywę z całą świadomością?
Tak, czynił to z pełną świadomością, po całym dniu dyskusji i narad ze swym sztabem i rządem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, bo pewności do końca nie ma, ta dyrektywa powstała w najbliższym gronie Naczelnego Wodza. On, podpisując ją późnym wieczorem, kiedy już wiedział, że przekroczy granicę polsko-rumuńską, był przekonany, że dyrektywa może w jakiś sposób pomóc dowódcom oddziałów, które zetkną się z Sowietami. Na pewno Marszałek miał dobre intencje w sytuacji bez wyjścia, ale zgodnie z popularnym przysłowiem: dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, spowodowało to jeszcze większy zamęt.
Mimo to pod dobrym dowództwem, jak pod Kodziewcami, Szackiem czy Jabłoniem i Milanowem, potrafiliśmy skutecznie walczyć, a nawet zwyciężać z przeważającymi siłami nieprzyjaciela.
Jak już ustaliliśmy, Armia Czerwona nie była w pełni przygotowana do tej kampanii. Często oddziały sowieckie nie wiedziały nawet, w którym kierunku idą. Niejednokrotnie na drogach mieszały się pododdziały z różnych dywizji. Już po pierwszym dniu agresji zaczęło im brakować przede wszystkim paliwa. Na przykład unieruchomiło to skutecznie oddziały grupy konno-zmechanizowanej gen. Iwana W. Bołdina, a także czołgi 25 Korpusu Pancernego na Froncie Ukraińskim. Kolejny przykład: Sowieci cały dzień forsowali Zbrucz, nie mogąc poradzić sobie z jego stromymi brzegami, bez żadnej obrony ze strony polskiej. Do starć dochodziło najczęściej, gdy najeźdźcy napotykali jakiś pododdział lub oddział polski ze zdecydowanym do walki dowódcą. Trudności sprawiały im też strażnice KOP-u, w których było maksymalnie po 18 żołnierzy. Nie dość, że kopowcy zatrzymywali sowiecki marsz na kilka godzin, to jeszcze potrafili się oderwać od nieprzyjaciela i wycofać na zachód. Polscy żołnierze, natknąwszy się na Sowietów, w większości wypadków nie poddawali się od razu, lecz podejmowali walkę i starali się przebić na zachód albo np. w stronę granicy z Litwą.
Niewątpliwie w walce sprzyjało Polakom słabe wyszkolenie czerwonoarmistów. Bywało, że w nocy na odgłos strzałów rozpierzchały się całe oddziały sowieckie. A niejednokrotnie to były strzały wydane przez własnych wartowników… Na przykład w starciu pod Szackiem, gdy Polacy odnieśli zdecydowane zwycięstwo, wszczęto po bitwie dochodzenie w sprawie ranienia dowódcy 52 Dywizji Strzeleckiej płk. Iwana Russijanowa. Nikt nie potrafił ustalić, czy postrzał otrzymał ze strony wojsk polskich, czy własnych żołnierzy.
A jak Pan ocenia postawę oddziałów KOP-u? Niestety, we wrześniu 1939 roku nie zostało ich na wschodniej granicy zbyt wiele.
W przededniu wojny KOP liczył około 16 tys. żołnierzy, kiedy etat przewidywał ich około 25 tys. Było to spowodowane tym, że na bazie korpusu formowano nowe jednostki, np. wydzielano z jego struktury bataliony i przerzucano do zachodnich rejonów kraju z przeznaczeniem do walki z Niemcami. Zaowocowało to później takimi bitwami z Niemcami, jak obrona Węgierskiej Górki czy Wizny. Przecież kpt. Władysław Raginis był oficerem KOP-u. I to 16 tys. żołnierzy korpusu musiało obsadzić ponad 1400 km polskiej granicy na wschodzie. Nie raz ośmio- czy nawet pięcioosobowe strażnice musiały kontrolować cztero-, pięciokilometrowe odcinki granicy. Nawet dla pełnej obsady strażnicy, czyli 18 żołnierzy, to duży obszar. I tutaj trzeba stwierdzić, że w takich wypadkach taktyka KOP-u okazała się trafna. Meldunki sowieckie potwierdzają, że niewiele było wypadków zajęcia całej strażnicy wraz z załogą. Kopowcy najczęściej bronili się przez dwie–trzy godziny, a następnie wycofywali do odwodu – kompanii czy batalionu – i próbowali połączyć z większymi siłami, by nadal efektywnie walczyć z wrogiem. Podsumowując, trzeba powiedzieć, że obrona wschodnich granic we wrześniu 1939 roku to w historii KOP-u chlubna karta. Warto przy tym podkreślić, że wielu żołnierzy KOP-u walczących z Sowietami miało pochodzenie niemieckie lub wręcz było Niemcami – obywatelami polskimi.
Agresja sowiecka na Kresy Rzeczypospolitej cechowała się również licznymi zbrodniami, zarówno wobec cywilnej ludności polskiej, jak i jeńców – zwłaszcza oficerów. Armia Czerwona brała swoisty rewanż za rok 1920. Polacy ginęli także z rąk swoich białoruskich, ukraińskich czy żydowskich sąsiadów, którzy dali się ponieść sowieckim hasłom o „wyzwoleniu ludu pracującego spod rządów polskich panów”…
Niewątpliwie Armia Czerwona po najeździe na Polskę dokonywała albo inicjowała wiele zbrodni na jej obywatelach, ale nawet Sowieci znali pewne granice, po przekroczeniu których ich sąd wojenny wydawał wyroki śmierci. Przykładem jest st. lejtnant Bukanow ze 143 Pułku Strzeleckiego, który wziętych do niewoli 18 polskich żołnierzy rozstrzelał… z działa, a rannych zakłuł bagnetem. Grupę jeńców ustawił w linii i dał rozkaz obsłudze działa, by zlikwidowała ich jednym pociskiem artyleryjskim. Za ten „wyczyn” sąd wojenny sowieckiej 6 Armii skazał swego oficera na karę śmierci.
Jeśli chodzi o postawę ludności białoruskiej, żydowskiej czy ukraińskiej, to oczywiście większość tych społeczności witała czerwonoarmistów z autentycznym entuzjazmem, wierząc propagandzie „o zrzuceniu polskiego jarzma”. Trzeba przy tym pamiętać, że była to akcja długo przygotowywana przez wywiad sowiecki. Na terenie ZSRS z uciekinierów z ziem polskich, nie wyłączając pospolitych bandytów, tworzono grupy dywersyjne, które przerzucano w przeddzień agresji z powrotem za granicę. Były też inne akcje – np. od 10 września, niewątpliwie dzięki sowieckiej inspiracji, z Wojska Polskiego zaczęli masowo dezerterować Ukraińcy, a 13 września, czyli w pierwszym, niezrealizowanym terminie najazdu, wywołali rebelię koło Stanisławowa na Podolu, którą przez dwa dni likwidowali polscy policjanci, m.in. ewakuowani z Wielkopolski.
Dochodziło również do ścisłej współpracy sowiecko-niemieckiej.
Między innymi kiedy Sowieci podeszli w rejon Bielska Podlaskiego, który według układu miał należeć do nich, dowódca Wehrmachtu przywitał się z dowódcą sowieckim i powiedział: „teraz to wasze »dieło«, a my się wycofujemy”. W trakcie wycofywania Niemcy natknęli się na polski oddział, który okazał się silniejszy. Wobec tego cofnęli się do Bielska i poprosili Sowietów o wsparcie. Ci wysłali im na pomoc batalion, który „zrobił Niemcom korytarz przez Polaków”. Znana jest też niemiecko-sowiecka wymiana stanowisk pod oblężonym Lwowem, a także wspólna defilada w Brześciu nad Bugiem. Z drugiej strony, zdarzali się sowieccy żołnierze, którzy byli przekonani, że po dojściu do Bugu pójdą dalej – na Warszawę, Berlin, a nawet Paryż i Londyn. Hasła te głosili niejednokrotnie wyżsi oficerowie Armii Czerwonej, co pokazuje, jak zdezorientowani byli w czasie tej kampanii sami obywatele sowieccy.
Prof. dr hab. Czesław Grzelak, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, profesor i prorektor piotrkowskiej filii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, historyk wojskowości, opublikował m.in.: „Dziennik sowieckiej agresji: wrzesień 1939”, Warszawa 1994; „Kresy w czerwieni: agresja Związku Sowieckiego na Polskę w 1939 roku”, Warszawa 2008; „Armia Stalina 1939–1941. Zbrojne ramię polityki siły ZSRS”, Warszawa 2010; „Wrzesień 1939. W szponach dwóch wrogów”, Warszawa 2013; „Sowiecki najazd 1939”, Kraków – Warszawa 2016.
autor zdjęć: Narodowe Archiwum Cyfrowe, arch. prywatne prof. Czesława Grzelaka
komentarze