Kanon konstrukcji czołgu powstał już w czasie I wojny światowej – gąsienicowy pojazd z obrotową wieżą, silnik z tyłu maszyny, załoga z przodu. Od tego czasu zarówno same tanki, jak i sposób ich użycia zmieniały się. Jak wyglądały początki broni pancernej i kiedy możemy się spodziewać nowych, rewolucyjnych konstrukcji?
Pomysł na to, aby umieścić na pojeździe broń, z której można z oddali razić przeciwka, a samemu będąc w ruchu tychże razów unikać, jest tak stary jak historia oręża. Rydwany z łucznikami, które przez wiele stuleci królowały na polach bitew, to przykład tej właśnie koncepcji. Gdy cywilizacja wkroczyła w epokę przemysłową, w głowach wynalazców zaczęły kiełkować pomysły budowy uzbrojonych w armaty i karabiny wozów pancernych napędzanych silnikami. Najpierw parowymi, potem spalinowymi. Wojskowi początkowo podchodzili do tych pomysłów z dużą ostrożnością. I nie ma co się im dziwić. Armia lubi niezawodność, a pierwsze silniki, raczej się do takich nie zaliczały.
Zmianę w myśleniu o broni pancernej wymusiła I wojna światowa. Trwające miesiącami bitwy, podczas których front nie przesuwał się więcej niż o parę kilometrów i w których ginęły dziesiątki tysięcy żołnierzy, wymusił poszukiwanie broni, która pomoże przełamać umocnienia przeciwnika. – Zwycięstwo w tej wojnie będzie należeć do tego z walczących, który pierwszy umieści armatę na pojeździe będącym w stanie poruszać się po wszystkich rodzajach terenu – zawyrokował 24 lipca 1914 roku francuski pułkownik Jean Baptiste Eugène Estienne. To jemu powierzono później nadzór nad francuskim programem pancernym i nazwano „ojcem czołgów”.
Opór starej gwardii
Znamienne jest, że Niemcy, Francja i Wielka Brytania prace nad tym rodzajem uzbrojenia rozpoczęły w podobnym okresie i plany te spotkały się ze sporym oporem najwyższej rangi dowódców. Kiedy w listopadzie 1914 roku brytyjski major sir Ernest Dunlop Swinton przedstawił koncepcję bojowego pojazdu ppłk. Maurice’owi Hankeyowi, ówczesnemu sekretarzowi Komitetu Obrony Imperium, ten zapalił się do projektu na tyle, że bez zbędnej zwłoki wysłał go prosto do ministra wojny lorda Horatia Herberta Kitchenera.
Niestety jego reakcja była już bardzo negatywna. – Nie potrzebujemy takiego rozwiązania – napisał w lakonicznej odpowiedzi. Na szczęście Hankey wykazał się sporą odwagą, gdyż zamiast schować pomysły Swintona do szuflady, napisał memorandum do członków Komitetu Obrony Imperium. I znalazł wśród nich poparcie. Pierwszy lord Admiralicji Winston Churchill, w styczniu 1915 roku wystosował do premiera Wielkiej Brytanii – Herberta Asquitha pismo, że armia brytyjska powinna zdecydowanie podjąć się opracowania takich pojazdów. List zadziałał, gdyż premier polecił Kitchenerowi powołanie zespołu do oceny pomysłu Swintona. Zespół ten, czego należało się spodziewać po trybie jego utworzenia, oczywiście zawyrokował, że projekt Swintona do niczego się nie nadaje. I pewnie tylko upartemu charakterowi Churchilla zawdzięczamy to, że nie trafił on do śmietnika. W lutym 1915 roku zdecydował on bowiem, że dowodzona przez niego Królewska Marynarka Wojenna (Royal Navy) sama będzie prowadzić prace nad takim pojazdem. Utworzył w tym celu Komitet Okrętu Lądowego – Landship Committee, a efekt jego prac nazwano roboczo „lądowym pancernikiem”.
Droga na pole walki
Choć Francuzi rozpoczęli swój program pojazdów pancernych już w 1903 roku, gdy kapitan Michelle Levavasseur przedstawił projekt wozu uzbrojonego w armatę 75 mm, to do początku wojny raczej niewiele w tej sprawie zrobili. Natomiast gdy Brytyjczycy uruchomili swój, szybko mogli pochwalić się wymiernymi efektami. We wrześniu 1915 roku firma William Foster&Co. Ltd., którą wybrano na wykonawcę, zaprezentowała prototyp czołgu o nazwie Lincoln Machine. Wóz napędzany był silnikiem Daimlera o mocy 105 KM i uzbrojony był w sześć karabinów maszynowych kalibru 7,7 mm oraz 40 mm armatkę Vickers Mk II. Niestety ważący nieco ponad 16 t pojazd nie poradził sobie z wymogami wojska, które oczekiwało, że będzie on się poruszał z prędkością 6 km/h oraz pokonywał przeszkody o wysokości do 1,5 m i rowy o szerokości do 2,4 m.
Dowództwo Royal Navy nie zdecydowało się jednak zamknąć projektu. Postanowiono wóz udoskonalić, a nazwę zamienić na Little Willy. W międzyczasie zlecono zaprojektowanie innego – prawie dwukrotnie większego prototypu o nazwie Big Willy. Zespołem inżynierów kierował por. Walter Gordon Wilson. Efekt jego prac był na tyle zadowalający, że w styczniu 1916 roku zdecydowano się, że to właśnie większy z Willych trafi do seryjnej produkcji i służby jako Mark I. Wojskowi zdecydowali również, że Mark I będzie produkowany w dwóch wersjach. Męskiej – ważącej 28 t i uzbrojonej w dwie 57-milimetrowe armaty oraz trzy karabiny maszynowe kalibru 8 mm, oraz żeńskiej – ważącej 27 t i uzbrojonej jedynie w pięć karabinów maszynowych kalibru 7,7 mm.
Pierwsze zlecenie opiewało na 100 sztuk. I to w czasie ich wytwarzania narodziła się również ich anglojęzyczna nazwa – tank. Dla ukrycia prawdziwego celu prac wojsko informowało, że buduje samobieżne zbiorniki na wodę. Właśnie od angielskiego słowa tank, czyli zbiornik, wzięła nazwę cała rodzina nowego rodzaju uzbrojenia. Polskie słowo „czołg” wywodzi się natomiast od czasownika „czołgać się”, czyli wolno poruszać się nisko nad ziemią.
Chrzest bojowy nowej broni
Pierwsze Mark I dotarły na front w sierpniu 1916 roku. Brytyjczycy skierowali je nad Sommę, gdzie od lipca toczyli z Niemcami zacięte i bardzo krwawe walki – w ich trakcie zginęło prawie 60 tys. żołnierzy Jej Królewskiej Mości. Czołgi miały pomóc przełamać pozycje wojsk koalicji państw centralnych w rejonie miejscowości Flers i Courcelette. W zaplanowanej na połowę września kontrofensywie miało wziąć udział 49 maszyn Mark I. Niestety w dniu ataku 15 września sprawne były jedynie 32 sztuki. Z tej grupy w ostatecznym szturmie wzięło udział 18 z nich. Reszta albo zepsuła się w czasie dojazdu na pozycje albo utknęła na przedpolu.
Chrzest bojowy Mark I należy jednak mimo wszystko uznać za udany. Maszyny, pokonując z łatwością zasieki i transzeje, wzbudziły panikę wśród niemieckich żołnierzy i walnie przyczyniły się do przełamania ich linii obrony.
Do końca I wojny światowej brytyjska armia doczekała się aż sześciu wersji czołgu Mark. Ostatnia, wprowadzona do służby w 1918 roku, oznaczona numerem V*, był to pojazd ważący 33 t, napędzany 150-konnym silnikiem oraz uzbrojony w cztery 57-milimetrowe armaty oraz cztery karabiny maszynowe kalibru 7,7 mm (wersja męska) albo ośmioma karabinami maszynowymi kalibru 7,7 mm (wersja żeńska).
Champion
O ile Mark I dzierży miano pierwszej maszyny użytej bojowo, tak specjaliści nie mają najmniejszych wątpliwości, że tytuł najlepszej maszyny I wojny światowej bezwzględnie należy się francuskiej konstrukcji Renault FT, często błędnie nazywanej Renault FT-17. – To był projekt rewolucyjny, który ustanowił standardy w budowie tanków obowiązujące po dziś dzień, czyli kadłub z obrotową wieżą, silnik z tyłu, załoga z przodu – komentuje Tadeusz Wróbel, dziennikarz miesięcznika „Polska Zbrojna”.
Renault FT
Renault FT był zdecydowanie mniejszy od Marka I – dwuosobowy wóz ważył zaledwie 6 t, a napędzany przez silnik o mocy 35 KM osiągał prędkość 8 km/h. Był też o wiele słabiej uzbrojony – pierwszy model w karabin maszynowy kalibru 7,92 mm, a opracowany dość szybko model drugi, w 37-milimetrową armatę Puteaux SA 18 L/2. Ale Francuzi nie ukrywali, że nie chcieli maszyny do rozjeżdżania okopów, wielkiej, ciężkiej i powolnej, a pojazd niewielki i relatywnie szybki, który będzie wspierał piechotę w ataku, a nie ją zastępował. I czas pokazał, że podobnie myślało wiele innych armii. Renault FT był pierwszym tak powszechnie eksportowanym czołgiem na świecie. Trafił na uzbrojenie nie tylko polskiej armii, walnie przyczyniając się do odparcia sowieckiej nawały w 1920 roku, ale również do sił zbrojnych: Afganistanu, Belgii, Brazylii, Czechosłowacji, Estonii, Finlandii, Hiszpanii, Holandii, Iranu, Japonii, Jugosławii, Litwy, Rumunii, Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, Turcji, a nawet ZSRR oraz Niemiec.
Współczesne pancerze
O ile I wojna światowa stała pod znakiem piechoty i artylerii, tak II wojnę światową zdominowało lotnictwo oraz właśnie broń pancerna. Ówczesne czołgi możemy podzielić na trzy typy: konstrukcje lekkie (do 20 t) – np. polski 7TP czy radziecki T-26; średnie (od 20 do 45 t) – np. amerykański Sherman czy niemiecka Panthera oraz ciężkie (ponad 45 t) – czyli np. radziecki IS-2 czy niemiecki Tiger. Podział ten przestał być stosowany na początku lat pięćdziesiątych, gdy właściwie wszystkie państwa na świecie porzuciły produkcję maszyn ważących poniżej 20 t, a te określane jako „średnie” zaczęły ważyć w okolicach 40–50 t.
Czołgiem, który wyznaczał na tyle nowe standardy, że od jego pojawienia zaczęto mówić o maszynach II generacji, zaliczając do I generacji wszystko to, co wyprodukowano przed jego pojawieniem się, jest radziecka maszyna T-62. Ważący 40 t czołg, napędzany przez silnik o mocy 580 KM i osiągający prędkość około 50 km/h, był pierwszą na świecie konstrukcją uzbrojoną w niegwintowane działo (kalibru 115 mm), które było stabilizowane w dwóch płaszczyznach. Dzięki temu można było z niego strzelać nowym typem amunicji – pociskami podkalibrowymi stabilizowanymi brzechwowo z odrzucanym sabotem. Ta amunicja przebijała pancerze wszystkich amerykańskich czołgów z końca lat pięćdziesiątych.
Kolejny przełomem, który wyznaczył granicę generacyjną, była automatyzacja systemów kierowania ogniem, której towarzyszyło opracowanie nowych typów amunicji i armat (zdolnych wystrzeliwać je z prędkością powyżej 1600 m/s), a także pancerzy czołowych o odporności 900–1000 RHA. Do czołgów III generacji zaliczane są maszyny dziś znajdujące się na wyposażeniu najważniejszych armii na świecie, czyli: Leopard 2 (niemiecki), Abrams M1 (amerykański), Merkava (izraelski), Challenger II (brytyjski), T-90 (rosyjski), Typ-99 (chiński). Polski PT-91 Twardy to konstrukcja kwalifikowana jako generacja II+.
Czołg IV generacji
Ponieważ wszystkie wymienione maszyny to konstrukcje, mimo że regularnie modernizowane, jednak nadal bazujące na założeniach z lat osiemdziesiątych, a więc już prawie 40-letnich, eksperci wojskowi wieszczą, że w najbliższym czasie możemy spodziewać się czołgów IV generacji – czyli m.in. wyposażonych w bezzałogowe wieże, ze skuteczniejszymi systemami ogniowymi niż maszyny III generacji oraz ze znacznie lepszymi pancerzami. Nie brakuje opinii, że być może już mamy w służbie taki czołg.
– Rosyjski czołg T-14 Armata ma wiele cech wskazujących na to, że albo jest, albo po dopracowaniu i ulepszeniu, może wkrótce być tankiem IV generacji – komentuje Tomasz Kwasek, dziennikarz specjalizujący się w tematyce broni pancernej, publikujący na łamach wielu periodyków, w tym „Polski Zbrojnej”. T-14 Armata, który trafił do jednostek liniowych rosyjskiej armii (kilkanaście sztuk) w zeszłym roku, waży około 50 t i napędzany jest nowym silnikiem – Diesel ChTZ 12H360 (A-85-3A) o mocy 1500 KM. Czołg wyposażony jest w system ochrony aktywnej Afganit, który wykrywa wrogie pociski i rakiety przeciwpancerne przy użyciu głowic optoelektronicznych oraz radaru AESA. Orężem Armaty jest zupełnie nowe działo 2A82-1M kalibru 125 mm.
Rosyjski czołg T-14 Armata
I choć eksperci spierają się, czy T-14 Armata jest konstrukcją na tyle rewolucyjną, że zasługuje na miano czołgu (pierwszego) IV generacji, to faktem jest, że kraje zachodnie dopiero rozpoczynają prace badawczo-rozwojowe nad maszyną, która będzie o ten tytuł się ubiegać. I to wcale nie będzie konstrukcja amerykańska. Nasz sojusznik nadal będzie modernizować czołgi Abrams. Bliżej opracowania nowego czołgu jest duet francusko-niemiecki. Ma to być następca Leopardów 2, które są na wyposażeniu m.in. Wojska Polskiego. Ministerstwo Obrony Narodowej bardzo poważnie rozważa dołączenie do tego programu badawczo-rozwojowego.
autor zdjęć: Britisch War Museum, wikimedia, NAC
komentarze