Z Wojciechem Grzędzińskim o trudnym powrocie z wojny, fotograficznej opowieści o życiu w bazie wojskowej i emocjach, jakie wywołują zdjęcia, rozmawia Małgorzata Schwarzgruber.
Chciałabym wiedzieć, co musi Pan zobaczyć, aby zdecydować się nacisnąć migawkę aparatu?
Muszę zobaczyć coś, co mnie zaintryguje, przykuje moją uwagę. Czasem coś ciekawego, kiedy indziej – zwyczajnego. Na czym innym skupiam się, gdy jestem w strefie konfliktu, co innego dostrzegam na warszawskiej ulicy. Naciśnięciu migawki zawsze musi towarzyszyć emocja. Ale gdy już naciskam, myślę tylko o tym, jak skomponować piękny kadr, co umieścić na pierwszym, a co na drugim planie.
Zaczął Pan jeździć na wojny, bo...?
Na początku była ciekawość i chęć poznania świata. Chciałem zobaczyć wojnę, wychowałem się na reportażach wojennych, więc także chciałem je robić. W 2006 roku pojechałem do Libanu na wojnę między Hezbollahem a Izraelem. Dziwną wojnę, bo nie angażowała się w nią armia kraju, na którego terenie był konflikt. Mogłem poruszać się po Bejrucie i Tyrze, ale nie mogłem przekroczyć rzeki Litani, gdzie zaczynał się izraelski ostrzał.
Czy tak wyobrażał Pan sobie wojnę?
Moje myślenie o konfliktach zbrojnych, podobnie jak żołnierzy, którzy jadą na pierwszą misję, było zbudowane na wojennych filmach. Wyobrażałem sobie wojnę pozycyjną, dwie strony, linię frontu. A okazało się, że przez trzy tygodnie widziałem jednego człowieka w pełnym rynsztunku, po stronie Hezbollahu. Było to nocą w ciemnym zaułku w Tyrze. Przemknął ulicami. Kątem oka dostrzegłem, że miał czarną czapkę, kamizelkę i kałasznikowa. Bywało, że nas ostrzegano: tam nie jedźcie, bo będziemy odpalać rakiety. Wyjazd do Libanu był konfrontacją z nowym typem wojny, który dziś jest powszechny, ale wówczas nikt nie opisywał tak tego konfliktu.
W Libanie zrobił Pan jedno z najbardziej poruszających zdjęć.
Mocno je odchorowałem. W południowej dzielnicy miasta, którą zajmował Hezbollah, w porze kolacji zostały zbombardowane dwa wysokie bloki mieszkalne. Podobno powodem było to, że z jednego z dachów ktoś strzelał do izraelskiego drona obserwacyjnego. Precyzyjne uderzenie zmieniło oba budynki w kupę gruzu. Poraziła mnie ta precyzja. Z kolejnych warstw zgliszcz wydobywano ciała. Czasem były to całe rodziny – leżały obok resztek stołów, przy których spożywały posiłek. Czułem bezradność. W pewnej chwili ktoś krzyknął: mamy dziecko. Podbiegłem w nadziei, że przeżyło masakrę, ale wyciągnięto zwłoki kilkumiesięcznego chłopca. Obok stał jego zrozpaczony dziadek. Ze zdjęć przedstawiających wojnę w Libanie wybrałem osiem, w tym to, na którym jest pokryty pyłem rumowiska właśnie ten chłopczyk. Mówią one więcej niż pozostałe kilkadziesiąt fotografii. Historii nie wolno przegadać, ona musi pozostać niedopowiedziana.
Po Libanie były inne wojny, w Iraku, Gruzji, Afganistanie. Co było najtrudniejsze w pracy korespondenta wojennego?
Najtrudniejszy jest powrót. Aby wyjechać, wystarczy wsiąść w samolot i w ciągu kilku godzin znaleźć się w strefie konfliktu. Powrót oznacza zmianę wszystkiego. Trudno wyrwać się z trybów, w jakich poruszam się w świecie wojny. Ciążą przeżycia, dziwi brak zrozumienia.
I trzeba poradzić sobie z emocjami. Na wojnie buforem jest obiektyw, ale przecież po powrocie nie chroni on przed koszmarnymi wspomnieniami.
Nie ma jednej sprawdzonej metody, takiego wentyla bezpieczeństwa, który wystarczy odkręcić, aby uszły emocje. Z czasem one odchodzą, ale nie można się wyzerować, pozostają obrazy, wracają wspomnienia. W pewnym momencie dochodzi do przesilenia i wtedy – gdy już sobie sam nie radzę – muszę zwrócić się o pomoc do specjalisty. Każdy reporter, który jeździ na wojnę, aby zrobić zdjęcia, ustawia się na pierwszej linii niczym na celowniku, widzi więcej i więcej w nim pozostaje. Wojna odciska piętno. Rozwala świat wartości, który potem trzeba ułożyć od nowa. Wcześniej czy później każdy ląduje u psychologa. Gdy wyjeżdżałem do Afganistanu, starsi koledzy ostrzegali: nie wrócisz taki sam. Nie wierzyłem. A jednak.
Jakie wydarzenie było dla Pana takim przesileniem?
Wojna w Iraku. Byłem w tym kraju dwa razy w 2007 roku. Pierwszy raz towarzyszyłem ministrowi obrony, potem pojechałem sam. Był to niebezpieczny czas. Bazę w Diwaniji codziennie ostrzeliwano. Najgorsza była świadomość nieustannego zagrożenia. Może to dziwnie zabrzmi, ale atak przynosił ulgę, bo uwalniał od stanu napięcia. Wtedy narodził się pomysł na książkę, która opowiadałaby, jak wygląda życie w bazie. To nie tylko stołówka, pralnia, kontenery, w których śpią żołnierze. To jest inny świat, labirynt z betonu, gdzie zależnie od pory roku widać błękitne lub szare niebo i gdzie panują ekstremalne emocje. Podczas ostrzału człowiek czuje się jak na polu golfowym: trafią w mój dołek czy też nie? Na okrzyk „alarm” łapałem aparat, który zawsze miałem przy łóżku, i biegłem do schronu.
Niewiele zdjęć przywiózł Pan z Iraku...
Ciężko odchorowałem Irak. Było to miejsce, w którym zrobiłem najgorsze zdjęcia. Z tej misji przywiozłem dużo doświadczeń, ale mało zdjęć. Nie umiałem fotografować wojny, jeżdżąc hummerem. Przez okno nie widziałem żadnej opowieści. Irackie fotografie to historie okołowojenne, pokazujące skutki konfliktu. Jak zdjęcie 17-letniej Sahar, Irakijki, która trafiła do polskiego szpitala, bo miała poparzone ponad 70% powierzchni ciała. Była przytomna, ale otępiała z bólu. Takie okaleczenia dzieci, szczególnie dziewczynek, zdarzały się często, bo ojcowie wyładowywali złość na córkach. To poraża, jak wojna niszczy ludzi.
Mówi Pan: w Iraku uczyłem się wojny razem z żołnierzami.
To była moja pierwsza dłuższa wizyta w bazie. Większość żołnierzy też po raz pierwszy trafiła i do niej, i na wojnę. Uczyłem się, jak mam się poruszać, aby nie narażać na dodatkowe ryzyko żołnierzy. W hummerach kładliśmy na podłodze worki z piaskiem, a kamizelki kuloodporne opieraliśmy o drzwi, aby je wzmocnić. Uczyłem się także, jak się ubrać i jaki sprzęt jest naprawdę niezbędny. Ta wiedza przydała się potem w Afganistanie. Wiedziałem już, czego się spodziewać.
Nie miał Pan nigdy dylematu, czy pokazywać okrucieństwo wojny?
Mam takie dylematy. Tak było w Libanie. Prasa nie opublikowała zdjęć martwego chłopca. Ja je pokazuję, bo uważam, że przekazują ono prawdę o tym, co się stało. Fotograf jest świadkiem, zdjęcie może być brutalne czy dramatyczne, ale jest opowieścią o tym, co się zdarzyło, nie służy do epatowania okrucieństwem.
I w Iraku, i w Afganistanie jeździł Pan w patrolach z żołnierzami. Jak bardzo jest Pan w stanie zaryzykować dla dobrego zdjęcia?
Nie więcej niż nasi żołnierze. Jeśli chcę opowiedzieć historię, muszę ponieść ryzyko. Jeśli opowiadam o żołnierzach na patrolu, to idę z nimi. Nie mogę tego zrobić, siedząc w bazie czy w rosomaku. Inaczej nie zdołam oddać prawdy, do której dążę w swoich zdjęciach.
Wydał Pan album „Pustka”, który jest fotograficzną opowieścią o Afganistanie. O czym opowiada?
O dziwnej wojnie, trudnej do zrozumienia. O tym, jak wygląda ona z perspektywy osoby, która wraz z żołnierzami została zamknięta w bazie. Na fotografiach z 2008 i 2013 roku pokazuję i ją, i odrealniony świat, który tam jest. Widać na nich, jak żołnierze wykradają kawałki przestrzeni, aby mieć coś prywatnego – zdjęcia żony i dzieci, plakat, wycinki z gazet. To ich osobiste rzeczy w bezosobowym świecie wojny. W albumie są też pocztówkowe zdjęcia Afganistanu, które na co dzień można było zobaczyć jedynie przez szybę opancerzonego pojazdu – niebieski meczet w Mazar-e Sharif, wzgórze telewizyjne w Kabulu. To kraj, w którym się zakochałem, miejsce magiczne. Na tych zdjęciach widać świat spoza bazy, piękny, pierwotny, w którym żyją życzliwi ludzie. Większość była przerażona wojną i jej nie chciała.
Nagrodę World Press Foto dostał Pan za cykl 11 zdjęć, które zostały zrobione w Gruzji. To było zaskoczenie?
Z mniej więcej 100 tys. zdjęć nadesłanych na ten konkurs, nagrodzonych zostało około 200. Wyróżniono pięć materiałów pokazujących wojnę w Gruzji. To sporo jak na konflikt, który zakończył się po niecałych trzech tygodniach, a walki trwały pięć dni. Miałem szczęście, że szybko znalazłem się na miejscu, już drugiego dnia wojny, i byłem tam, gdzie się coś działo.
Na zdjęciach, które Pan tam zrobił, są zrozpaczeni ludzie.
Było to po ataku w Gori. Zginęło ponad 20 osób, a 200 zostało rannych. Dokumentowałem to, co widziałem. Ludzką rozpacz na tle ruin.
Chłopczyk z Libanu, poparzona dziewczyna z Iraku, rozpacz ludzi po ataku w Gruzji – tak wygląda wojna na Pana zdjęciach.
Wojnę można opowiadać z wielu perspektyw. Trudno te zdjęcia zestawić w jednym szeregu, choć wszystkie zostały zrobione na wojnie.
Żołnierze, nawet ciężko ranni na misjach, zapytani, czy chcieliby tam wrócić, odpowiadają, że nawet jutro. Czy Pan też?
Na pewno wrócę kiedyś na wojnę. Myślę o wyjeździe na Ukrainę. Interesują mnie losy ludzi po obu stronach frontu. Iraku czy Afganistanu nie można pokazać z tej drugiej strony, na Ukrainie jest to możliwe.
Ma Pan poczucie, że fotografie, które Pan zrobił, mogą coś zmienić?
Mam poczucie misji. Może jestem naiwny, ale wierzę, że zdjęcie może nie jest w stanie zakończyć wojny, ale zmienić jej bieg – już tak. I tak było w Gruzji. Atak w Gori nastąpił w dzień otwarcia olimpiady w Chinach. Zdjęcia z Gruzji przyćmiły tamto wydarzenie. Gdyby nie powstały, na pierwszych stronach gazet byłaby olimpiada, nie byłoby przekazu, że oto właśnie wybuchła wojna, która może znacząco wpłynąć na stabilność w Europie. Dobrze użyta fotografia i – co ważne – prawdziwa może zmieniać świat. Zdjęcie poparzonej napalmem płonącej dziewczynki z Wietnamu sprawiło, że miliony ludzi wyszły w proteście na ulice i wymusiły na amerykańskich politykach zakończenie tej wojny. Fotografia musi przekazywać emocje.
Często słyszy Pan pytanie o ulubione zdjęcie?
Moje ulubione zdjęcia to nie są te z wojny. Lubię takie, które są obrazami, a nie dokumentacją brutalnych zdarzeń.
Odskocznią jest fotografowanie muzyki.
Ważne są dla mnie emocje, a muzyka wyzwala potężny ich ładunek. Fotografuję muzykę klasyczną, która – wydawałoby się – nie zawiera ich wiele. Jednak skupienie i przeżywanie jej przez wykonawców są ogromne – tak było podczas Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Inny temat pomaga mi zmienić perspektywę, a dzięki temu mogę uniknąć standardowego podejścia do powtarzających się wydarzeń. Muszę zachować świeżość spojrzenia.
autor zdjęć: Wojciech Grzędziński