9 lutego 1943 roku przez osadę Parośla I przetoczyła się fala niewyobrażalnego okrucieństwa. W ciągu kilku godzin ukraińska sotnia UPA wymordowała niemal wszystkich polskich mieszkańców wioski. Według szacunków liczba ofiar wyniosła od 149 do 173 osób. Ocalali nieliczni, głównie dzieci. Wydarzenia te uznawane są za początek tzw. rzezi wołyńskiej.
Zbiorowa mogiła zabitych w Parośli. Fot. Grzegorz Naumowicz/ Wikipedia
Po raz pierwszy pojawili się latem 1942 roku. Przez Paroślę I przejechał uzbrojony konny patrol, a mieszkańcy zaczęli się zastanawiać, kim są ludzie, którzy z wysokości siodeł zaglądają w okna domów i lustrują obejścia. „Sowieccy partyzanci” – niosło się po okolicy. Ale coś tutaj wyraźnie zgrzytało. Rzekomi partyzanci rozmawiali ze sobą po ukraińsku, ubiorem i zachowaniem zaś jako żywo przypominali miejscowych chłopów. Mijały kolejne miesiące, liczba patroli rosła, wątpliwości gospodarzy też. Zagadka została wyjaśniona 9 lutego 1943 roku. Tego właśnie dnia Parośla zniknęła z powierzchni ziemi.
Do państwa przez czystkę
Ukraińcy marzyli o własnym państwie. Przed wojną jednak nie mieli na to szans. Ziemie, które zamieszkiwali, wchodziły w skład Polski i ZSRS. Swoją szansę zwietrzyli, kiedy Europa stanęła w ogniu. I początkowo wydawało się, że wszystko układa się po ich myśli. Najpierw Niemcy wespół z Sowietami rozbili niepodległą Polskę. Potem taktyczny sojusz rozpadł się, a Hitler ruszył na wschód. Ukraińcy postawili właśnie na niego. Nacjonaliści skupieni w organizacji OUN-B zainicjowali akcje dywersyjne wymierzone w Armię Czerwoną, a kiedy 30 czerwca 1941 roku Wehrmacht wkroczył do okupowanego przez Sowietów Lwowa, ogłosili powstanie rządu. Na jego czele stanął Jarosław Stećko, który wysłał do Berlina wiernopoddańczą notę. Tyle że Niemcy akt ten uznali za groźną samowolę. Niebawem przywódca OUN-B, Stepan Bandera, został aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego. Do więzień trafili też Stećko i setki innych członków ruchu. Jednak Ukraińcy nie złożyli broni.
Po uwięzieniu Bandery postanowili walczyć przeciwko wszystkim. Zakładali, że starcie Niemców z ZSRS może doprowadzić do międzynarodowego klinczu, z którego wyłoni się niepodległa Ukraina. Dokładnie tak, jak Polska w 1918 roku. Wcześniej jednak należy wzmocnić swoją pozycję na ziemiach przyszłego państwa. A drogą do tego jest czystka etniczna wymierzona w mniejszości narodowe – przede wszystkim Polaków.
Realizacją planu miała się zająć powołana jesienią 1942 roku Ukraińska Powstańcza Armia. Dowodzenie nad nią objął Dmytro Klaczkiwski, ps. „Kłym Sawur”. Wkrótce też na Wołyniu powstał pierwszy oddział zbrojny nowej formacji. Tam właśnie miała się rozpocząć czystka. Ale Klaczkiwski był realistą. Wiedział, że UPA ciągle ma zbyt mało ludzi, by przeprowadzić zakrojoną na wielką skalę akcję eksterminacyjną. „Znany z pragmatyzmu »Kłym Sawur« postanowił zatem zrealizować koncepcję wypracowaną przez Kołodzinśkiego (jeden z głównych ideologów ukraińskiego nacjonalizmu – przyp. red.) – przeprowadzenie reżyserowanego i kontrolowanego przez OUN »buntu chłopskiego»” – pisze prof. Grzegorz Motyka, historyk zajmujący się tematyką rzezi wołyńskiej.
Polska osada Parośla I miała tutaj odegrać rolę swoistego laboratorium.
Jak umierała wieś
Akcja zainicjowana przez sotnię Hryhorija Perehijniaka, ps. „Dowbeszka-Korobka” rozpoczęła się w nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku. Wówczas to upowcy uderzyli na niemiecki posterunek we wsi Włodzimierzec. Zabili kilku żandarmów i uprowadzili sześciu służących im Kozaków. Kilkanaście godzin później przeszli przez zagubioną w lasach kolonię Wydymer, w której zamordowali pięciu polskich gospodarzy. Wreszcie 9 lutego nad ranem dotarli do Parośli. Członkowie sotni podzielili się na kilkuosobowe grupki i rozbiegli się po obejściach. Dobijali się do drzwi, a wyrwanym ze snu mieszkańcom tłumaczyli, że są sowieckimi partyzantami i przyszli wyganiać z okolicy Niemców. Tyle że teraz potrzebują miejsca na odpoczynek i czegoś do zjedzenia. Gospodarze właściwie nie mieli wyjścia. Wpuścili przybyszów do domów, ale przyglądali im się z rosnącą niepewnością. Bo rzekomi partyzanci wyglądali niemal kropka w kropkę jak jeźdźcy, którzy przejeżdżali przez Paroślę latem. Rozmawiali po ukraińsku, a za pasami mieli poutykane siekiery i noże.
Tymczasem napięcie rosło z każdą godziną. Od biedy można było jeszcze zrozumieć, że przyjezdni obstawili wioskę i nie pozwalali z niej wyjechać ani do niej wjechać. Ale dlaczego sami mieszkańcy nie mogli opuszczać domów? No i skąd te rewizje prowadzone po obejściach? Stanisław Kołodyński, wówczas kilkuletni chłopiec, wspominał po latach, że „partyzanci” przeszukali zabudowania należące do jego rodziny. „A kiedy znaleźli broń, dotkliwie pobili mojego ojca” – opowiadał. Kołodyńscy byli też świadkami egzekucji. Przybysze przyprowadzili do ich chałupy jeńców wziętych we Włodzimiercu. Każdy z nich otrzymał cios siekierą w głowę.
Wreszcie około godziny 16 ludzie Perehijniaka zakończyli biesiadę. „Teraz idziemy dalej. Wcześniej jednak musimy was związać. Dla waszego bezpieczeństwa” – oznajmili. Brzmiało to cokolwiek dziwnie, ale… miało sens. „W tym czasie, gdy operujący w pobliskich lasach partyzanci sowieccy zakładali miny, przywiązywali do drzew wartowników, którymi byli mieszkańcy wsi wyznaczeni przez Niemców do pilnowania lasów w pobliżu torów kolejowych. Wobec tak obezwładnionych wartowników Niemcy nie wyciągali konsekwencji za sowieckie dywersje” – tłumaczą w swojej książce o ludobójstwie na Wołyniu Ewa i Władysław Siemaszkowie.
Tak więc mieszkańcy Parośli pozwolili się związać. Chwilę później we wsi rozpętało się prawdziwe piekło. „Ukraińcy łapali poszczególne osoby i mordowali w okrutny sposób. Kobietom obcinano piersi, nosy, uszy, zrywano paznokcie, obcinano dłonie, nogi, rozpruwano brzuchy. Mężczyznom odrąbywano narządy płciowe, obcinano po kawałku dłonie, ręce, stopy, rozpruwano brzuchy, rozpalonymi drutami wypalano oczy, obcinano języki, nosy, uszy, na to sypano sól. Rozrąbywali głowy plastrami po kawałku. W okropnych męczarniach ci ludzie konali” – opisywał po latach na podstawie relacji nielicznych ocalałych świadków Antoni Przybysz, autor książki „Wspomnienia z umęczonego Wołynia”. Według innych relacji napastnicy główki kilkuletnich dzieci rozstrzaskiwali obuchami siekier, a niemowlęta przybijali do stołów za pomocą noży.
Masakra trwała kilka godzin. Po niej rozpoczął się zakrojony na wielką skalę rabunek mienia. Według Siemaszków duża część sprawców rekrutowała się z grona mieszkańców okolicznych osad. Wśród nich byli chłopi i robotnicy leśni, ale też syn popa i pracownicy ukraińskiego wydziału oświaty z Włodzimierca. „Wymordowano 27 rodzin żyjących w Parośli oraz szereg osób z innych miejscowości, które przebywały w kolonii lub przez nią przejeżdżały” – podają Siemaszkowie. Całkowita liczba ofiar nie jest pewna. Według szacunków wyniosła ona od 149 do 173 osób. Ocalali nieliczni, przede wszystkim dzieci. Mord wyszedł na jaw następnego dnia, kiedy do Parośli na umówione spotkanie przyjechał gospodarz z sąsiedniej wsi. W tym samym czasie do kolonii Wydymer dotarła ranna kobieta, która zdołała ujść oprawcom i przedrzeć się przez lasy.
Jeszcze tego samego dnia do Parośli ściągnęli mieszkańcy okolicznych osad. Ranni, których udało się wydostać z kłębowiska ciał, byli odwożeni do szpitala we Włodzimiercu. 11 lutego odbył się pogrzeb pomordowanych. Ciała mieszkańców zostały złożone w zbiorowej mogile. Było ich tak dużo, że wystawały poza krawędź wykopu. Dlatego ponad nimi usypany został kurhan. Pogrzeb odbywał się w asyście niemieckiej obstawy, wybłaganej na jednym z okolicznych posterunków. Wołyńscy Polacy coraz bardziej obawiali się o swoje bezpieczeństwo…
Rozwiązanie od Hitlera
Jak zauważa prof. Grzegorz Motyka, polsko-ukraińskie stosunki w przedwojennej Rzeczypospolitej dalekie były od ideału. Ukraińscy nacjonaliści organizowali zamachy, których ofiarą padł minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki. Wściekłość potęgowały ruchy sanacyjnych władz, które dążyły do polonizacji Kresów, choćby poprzez likwidację cerkwi czy ograniczanie ukraińskiego szkolnictwa. Mało kto jednak się spodziewał, że OUN-B kiedykolwiek może zdecydować się na masowe mordy. „Do 1939 roku Polacy stanowili na Wołyniu około 16 procent ludności (…). Biorąc pod uwagę, iż polską społeczność zdziesiątkowały sowieckie represje w latach 1939–1941, trudno twierdzić, że stanowili oni znaczące zagrożenie dla ukraińskich usiłowań niepodległościowych” – podkreśla prof. Motyka. I dodaje, że jeszcze na przełomie 1942 i 1943 roku sytuację w tym regionie polskie podziemie oceniało pozytywnie. W jednym z meldunków, który trafił do Londynu, można przeczytać: „Nastroje mas są tego rodzaju, iż wszelkie próby skrajnych organizacji nacjonalistycznych, jak OUN, poderwania ich do jakiejś beznadziejnej ruchawki – nie przybiorą, jak można przewidzieć, większych rozmiarów”. Stało się jednak inaczej.
Pewne znaczenie miał tu zapewne fakt rozluźnienia wszelkich etycznych norm, co przyniosła wojna. Wkrótce po masakrze w Parośli szeregi UPA zasilili ukraińscy dezerterzy z kontrolowanej przez Niemców policji pomocniczej. Mieli broń i wzorce związane z eksterminacją Żydów. Sami zresztą brali w niej czynny udział. Jeden z członków polskiego podziemia, który przeniknął w szeregi UPA, relacjonował później rozmowę z dowódcą pewnego oddziału: „Z dniem 1 marca 1943 roku przystępujemy do powstania zbrojnego. Jest to działanie wojskowe i jako takie skierowane zostanie przeciwko okupantowi (…). Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską. Chyba że usuną się sami”.
Sposób działania bojówek UPA też był nieprzypadkowy. Po pierwsze, jak zauważa prof. Motyka, UPA miała relatywnie mało broni palnej i musiała oszczędzać amunicję. Poza tym w pacyfikacje, tak jak założył sobie Klaczkiwski, faktycznie włączali się ukraińscy chłopi. A dla nich kosy, noże i siekiery były przecież narzędziami codziennego użytku. Można za ich pomocą obrobić gospodarstwo i pole, można i zabić człowieka… Niebagatelne znaczenie dla organizatorów rzezi miały też przesłanki psychologiczne. Poszatkowanie człowieka, pozbawienie go członków czy zbicie na krwawą miazgę budzi u postronnych większą grozę niż strzelenie mu w głowę. Wieść o torturach miała zmusić Polaków do ucieczki na drugą stronę Bugu.
Tymczasem wiosną 1943 roku fala mordów rozlała się po Wołyniu na dobre. W ciągu kilku miesięcy UPA zniszczyła dwa tysiące polskich miejscowości. W masakrach zginęło 60 tysięcy osób. Armia Krajowa nie potrafiła zapobiec rzezi – z jednej strony jej dowództwo nie doceniło zagrożenia, z drugiej struktury podziemia były na Wołyniu poważnie przetrzebione przez NKWD. Pod koniec roku wołyńskich Polaków można było spotkać już tylko w miastach. Ocalałych Niemcy wywozili w głąb okupowanej Polski, w głąb Rzeszy na przymusowe roboty bądź wprost do obozów koncentracyjnych.
Sama Parośla, od której wszystko się zaczęło, zniknęła z powierzchni ziemi. W miejscu, gdzie doszło do zbrodni, rośnie dziś las. Po mieszkańcach wsi pozostał tylko symboliczny nagrobek z długą listą ofiar.
Podczas pisania korzystałem z: Grzegorz Motyka, „Wołyń ’43. Ludobójcza czystka – fakty, analogie, polityka historyczna”, Kraków 2016; Grzegorz Motyka, „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«. Konflikt polsko-ukraiński 1943–1947”, Kraków 2011; Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945”, Warszawa 2008; Antoni Przybysz, „Wspomnienia z umęczonego Wołynia”, Wrocław 2000.
autor zdjęć: Grzegorz Naumowicz/ Wikipedia
![](/Content/Images/Public/loading.gif)
komentarze