Szczyt w Wilnie będzie dla Sojuszu Północnoatlantyckiego znaczący z kilku powodów, ale raczej nie należy się po nim spodziewać rewolucji. NATO będzie najpewniej po raz kolejny demonstrować jedność i determinację wobec wsparcia Ukrainy oraz konsekwentnie podążać ścieżką wytyczoną podczas ubiegłorocznego spotkania przywódców w Madrycie. Tyle że w większym niż dotąd gronie.
Decyzja o zorganizowaniu kolejnego szczytu właśnie w Wilnie niewątpliwie ma wymiar symboliczny. Sojusz po raz kolejny demonstruje, jak ważna dla niego jest wschodnia flanka. Wysyła przy tym sygnał, że położonych tam państw żadną miarą nie należy postrzegać jako członków drugiej kategorii. Pokazuje wreszcie, że nie pozwoli się zastraszyć. W początkach lipca natowscy liderzy zjadą przecież do kraju, który ze względu na swoje położenie, przynajmniej potencjalnie, jest daleko bardziej zagrożony rosyjską dywersją niż choćby państwa zachodniej Europy.
Ale język dyplomacji to jedno. Pozostaje pytanie, w jakim stopniu przełoży się on na decyzje polityczne i wojskowe. Dziś ciągle jeszcze w dużej części jesteśmy skazani na spekulacje. Pospekulujmy zatem.
Ukraina w poczekalni
Ostatnie miesiące oznaczały dla NATO prawdziwą rewolucję, do Sojuszu dołączyła bowiem Finlandia. Proces akcesyjny, choć nie okazał się całkowicie bezbolesny, przeprowadzony został w błyskawicznym tempie. Finowie mieli wstąpić do NATO wspólnie ze Szwedami. Ze względu na opór Turcji i Węgier tak się jednak nie stało. – Mocno liczymy na to, że Szwecja stanie się 32 członkiem Sojuszu jeszcze przed lipcowym szczytem w Wilnie – mówił kilka dni temu w Sztokholmie amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin. Czy tak faktycznie się stanie? Szanse są duże. Amerykanie, by złamać opór prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, zgodzili się sprzedać Turcji pakiet modernizacyjny samolotów F-16, które stanowią podstawę tamtejszych sił powietrznych. Sam Erdoğan nie powinien upierać się w nieskończoność, bo nie ma żadnego interesu w tym, by zaogniać stosunki z NATO. Co więcej, w połowie maja Turków czekają wybory. Na razie sondaże dają przewagę przeciwnikowi obecnego prezydenta – Kemalowi Kılıçdaroğlu. A ten zapowiada, że po ewentualnym zwycięstwie odmrozi proces akcesyjny Szwecji. Jeśli Ankara w taki czy inny sposób zrewiduje swoje stanowisko, Węgry raczej nie będą chciały pozostać same na placu boju...
Po lipcowym szczycie wiele obiecują sobie także Ukraińcy. Podczas niedawnej wizyty w Kijowie, sekretarz generalny Sojuszu, Jens Stoltenberg stwierdził jasno: „Miejsce Ukrainy jest w NATO. Wszyscy członkowie są co do tego zgodni”. Prezydent Wołodymyr Zełenski, który wybiera się do Wilna, raczej jednak nie usłyszy tam wielu konkretów. Tym bardziej że nikt nie potrafi dziś jasno określić, jak i kiedy skończy się wojna za naszą wschodnią granicą. Według doniesień zachodnich mediów, USA w tej chwili nie są skłonne udzielić Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa. Sceptyczne wobec szybkiego zacieśniania polityczno-wojskowych więzi z Kijowem mają być także Niemcy i Węgry. Prezydent Zełenski na pewno usłyszy więc w Wilnie wyrazy wsparcia, wątpliwe jednak, by padły tam konkretne daty uruchomienia procedury akcesyjnej. Jeśli w polityce międzynarodowej nie dojdzie do jakiegoś zaskakującego zwrotu, Kijów prędzej czy później do Sojuszu pewnie dołączy. Wiele przemawia jednak za tym, że na wytyczenie tzw. mapy drogowej przyjdzie jeszcze poczekać.
Na razie Ukraina będzie się musiała zadowolić materialnym i dyplomatycznym wsparciem, bo to członkowie NATO na pewno jej zagwarantują. Jeśli jednak chodzi o wymiar i formę pomocy, wiele zależy od sytuacji na froncie. W lipcu może już przecież trwać zapowiadana od wielu tygodni ukraińska kontrofensywa.
Więcej na obronność?
Podczas szczytu w Wilnie NATO poczyni też zapewne kolejne ruchy mające wzmocnić wschodnią flankę. I tutaj trudno jednak spodziewać się rewolucji. Decyzje będą miały raczej związek z wprowadzaniem w życie ustaleń z ubiegłorocznego spotkania przywódców w Madrycie. Niewykluczone jednak, że Sojusz otwarcie i ostatecznie odrzuci Akt Stanowiący NATO–Rosja z 1997 roku. Tym bardziej że po rosyjskiej napaści na Ukrainę dokument i tak jest już martwy. O potrzebie wycofania się z porozumienia mówił podczas kwietniowego exposé w Sejmie minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau. Podkreślał on, że NATO nie powinno mieć oporów przed rozmieszczaniem znaczących sił wojskowych w państwach wschodniej flanki. I formalnie takich oporów nie ma, co zresztą znalazło odzwierciedlenie w zatwierdzonej podczas szczytu w Madrycie nowej koncepcji strategicznej. Przywódcy NATO ustalili tam, że batalionowe grupy bojowe, które stacjonują w Polsce i państwach bałtyckich zostaną podniesione do poziomu brygady. Jak dotąd jednak, na co zwrócił uwagę między innymi Wojciech Lorenz, analityk PISM, postulat ten nie został zrealizowany. Lipcowy szczyt powinien ten proces przyspieszyć. Podobnie jak proces rozbudowy sił wysokiej gotowości z 40 do 300 tys. żołnierzy. To niezwykle istotne, zwłaszcza w kontekście nowej strategii odstraszania. Jeszcze do niedawna NATO zakładało, że potencjalnego przeciwnika (czytaj: Rosję) przed rozpętaniem wojny powstrzyma świadomość, iż zajęte przez niego terytoria szybko zostaną odbite. Teraz strategia Sojuszu mówi: nie oddamy nawet centymetra. Ewentualne uderzenie Rosjan ma zostać odparte już na granicach państw wschodniej flanki.
Na tym jednak nie koniec. Podczas niedawnej konferencji na temat wileńskiego szczytu NATO, prezydent Andrzej Duda zaapelował o rozmieszczenie w Polsce większej liczby magazynów z natowskim uzbrojeniem. Takie rozwiązanie w razie wojny bądź kryzysu ułatwiłoby szybszy transfer sojuszniczych wojsk na wschód. Pododdziały z państw NATO przemieszczałyby się bez ciężkiego sprzętu. Żołnierze odebraliby go dopiero na flance. Według prezydenta Dudy, przywódcy Sojuszu powinni też uważniej przyjrzeć się roli, jaką w eskalacji napięcia na wschodzie odgrywa Białoruś. Reżim Łukaszenki, choć formalnie nie przystąpił do wojny w Ukrainie, jest coraz bardziej uzależniony od Rosji. – Granica NATO–Białoruś musi być tak samo chroniona jak granica NATO–Rosja – podkreślał podczas jednego z wystąpień zwierzchnik sił zbrojnych. Na razie nie wiadomo jednak, w jakim stopniu tematy te zaistnieją podczas obrad w Wilnie.
Wśród postulatów podnoszonych przez Polskę znalazło się też zwiększenie kwoty, którą poszczególne państwa wydają na zbrojenia. Zgodnie z ustaleniami poczynionymi dziewięć lat temu podczas szczytu w Newport, każde z nich powinno przeznaczać na obronność dwa procent PKB. Pułap ten miał zostać osiągnięty w 2024 roku. Od tego czasu sytuacja geopolityczna znacząco się jednak zmieniła. Kraje członkowskie zaczęły się dozbrajać, a Polska wiedzie wśród nich prym. W tym roku na wzmocnienie swojej armii wyda cztery proc. PKB. Przeforsowanie decyzji o podniesieniu limitu byłoby oczywiście dużym sukcesem, tyle że sprawa nie jest łatwa. Większość państw NATO, w tym tak znaczący gracze jak Niemcy czy Włochy, nie zdołała dobić jeszcze do obowiązujących dwóch procent... Należy się zatem spodziewać, że lansowanej przez Polskę propozycji raczej nie przyklasną.
Marsz po wytyczonej ścieżce
Podsumowując: szczyt w Wilnie raczej nie przyniesie gwałtownych zwrotów i zaskoczeń. Kierunek, w którym powinno podążać NATO w obliczu nowej sytuacji geopolitycznej, został wyznaczony niespełna rok temu. Teraz Sojusz skupi się raczej na realizacji nakreślonych wówczas celów. Po raz kolejny będzie się też starał zademonstrować, że jedność i determinacja, którą wykazał po rosyjskiej agresji na Ukrainę nie były chwilowe. A jednocześnie, że jest organizacją elastyczną, otwartą i gotową brać odpowiedzialność za zbiorowe bezpieczeństwo pokaźnej części świata.
autor zdjęć: st. chor. sztab. Mariusz Kraśnicki
komentarze