Żołnierzom na froncie trudno było w wigilię Bożego Narodzenia dojrzeć w rozbłyskach wybuchów i łunach pożarów pierwszą gwiazdę. Równie trudno było świętować ich rodzinom pozostawionym w okupowanym kraju lub jeńcom i więźniom w obozach jenieckich i koncentracyjnych. Pierwsze święta po jesiennej klęsce 1939 roku miały szczególnie gorzki posmak.
Pierwsze święta po jesiennej klęsce w 1939 roku dla Polaków okazały się szczególnie trudne. Niełatwo było dźwigać gorycz porażki i uporać się z bólem po utraconych bliskich. Wigilia wypadała tamtego roku w niedzielę, wielu obchodziło ją więc już dzień wcześniej – 23 grudnia. Pasterkę ze względu na godzinę policyjną przesunięto na poniedziałkowy ranek, 25 grudnia. Już ta zmiana pokazała, że nie jest to zwyczajne Boże Narodzenie. Niemcy na dodatek w nocy z 26 na 27 grudnia w podwarszawskim Wawrze, w odwecie za śmierć dwóch żołnierzy niemieckich zabitych przez pospolitych przestępców, rozstrzelali 106 mężczyzn. Po tych wydarzeniach terror objął cały kraj.
Istniała jednak oaza, miejsce, w którym święta obchodzono po staropolsku – radośnie, jakby nie było okupacji. Bo istotnie, w Bielawie, gdzie od dłuższego czasu kwaterował oddział mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, Niemcy nie mieli prawa się pojawić. Na Wigilię do majora zjeżdżali ludzie z całej okolicy, a ten święta uczcił awansami dla swych wiernych żołnierzy. Jak pisze Melchior Wańkowicz w „Hubalczykach”: „Gdy obudzili się na rano pierwszego dnia Świąt, czekał ich pieczony jeleń i zatrzęsienie papierosów, i wódeczność. Dobre tam były dni w tej Bielawie, całe dziesięć dni w jednym miejscu. Strzelali jelenie, dziki, jadła było w bród”. Były to święta najpiękniejsze, bo wolne. A na Nowy Rok „Hubal” postawił kropkę nad „i”, zaordynował, by cały oddział wziął udział w mszy świętej w kościele parafialnym w Studziannej: „Szedł oddział kilkudziesięciu ludzi trójkami, po kawaleryjsku. Każden jeden guzik dopucowany, jak w przedwojennych czasach, pasy – jedna rozkosz kapralskich oczu. Przed kościołem dwu stanęło na straży z erkaemami, z granatami. Reszta tłumnie przez kościół ku ołtarzowi parła przez rozchylający się tłum i widziało im się, że oto są laudańską chorągwią, powracającą z wojny”. Tymczasem w Studziannej, niedaleko, stał niemiecki garnizon i nie wychylił nawet nosa zza progu. Prawdziwy świąteczny cud!
Tułacze i jeńcy
Wielkimi szczęśliwcami mogli się wydawać hubalczycy internowanym żołnierzom. „Turyści Sikorskiego”, jak ochrzczono przebywających w obozach na rumuńskiej i węgierskiej ziemi Polaków, istotnie w większości mieli jeden cel – wyrwać się z obozów i dotrzeć do Francji, gdzie gen. Władysław Sikorski organizował swą armię. Ale w czasie świąt Bożego Narodzenia myślami bardziej byli wśród swych rodzin, które pozostawili w okupowanej ojczyźnie. Bombardiera Tadeusza Niwińskiego i jego kolegów z 11 Samodzielnego Zmotoryzowanego Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej, który ochraniał Sztab Naczelnego Wodza w czasie kampanii obronnej, święta zastały w węgierskim obozie w Felsö-Hangony. „Pierwsze święta Bożego Narodzenia na obczyźnie były bardzo dla nas smutne”, wspomina Niwiński. „Por. [Aleksander] Żabczyński z pozostałymi oficerami obchodził wszystkie baraki i składał wszystkim życzenia. Kolację wigilijną spożywaliśmy w swoich barakach. Oczywiście w każdym baraku musiała być choinka, obficie przystrojona różnymi cackami własnej roboty. Nie zabrakło też kolęd, jak również nieukrywanych już łez”.
Wigilia w 1 Dywizji Pancernej. Dowódca jednostki gen. Stanisław Maczek (drugi z lewej) dzieli się opłatkiem z żołnierzami.
Tęsknota i brak wieści z kraju ściskały wszystkim serca, ale mimo to żołnierze nie tracili fasonu. Niwiński przytoczył taką oto anegdotę: „Nasze polskie kolędy bardzo podobały się Węgrom. Węgierski proboszcz zaprosił kiedyś naszego kapelana do siebie wraz z wybraną grupką naszych żołnierzy, specjalnie w celu nauczenia się niektórych polskich kolęd, które zapisywał na papierze nutowym i odtwarzał na fisharmonii, którą miał w mieszkaniu. Dość często i suto częstował nas przy tym »borem« – wspaniałym węgrzynem, co podochociło śpiewaków. W pewnej chwili jeden z nich zaintonował piosenkę »Koło mego ogródeczka«, którą pozostali podchwycili z ochotą”. Okazało się, że ta właśnie piosenka, niemająca nic wspólnego ze świętami, spodobała się proboszczowi. Co gorsza, uznał ją za najpiękniejszą kolędę polską i poprosił, aby tę właśnie zaśpiewano podczas mszy świętej. W ten sposób żołnierze wpakowali się w tarapaty. Jak zmienić w kolędę piosnkę, w której dziewczyna zawodzi o swym Jasiu: „Chodził do mnie całą wiosnę, czekał na mnie, aż urosnę”? Nie było rady i jak wspomina Niwiński: „Zaśpiewaliśmy jedną zwrotkę, używając słów kolędy »Przybieżeli
do Betlejem«. Można sobie wyobrazić zdziwienie internowanych żołnierzy polskich zebranych w kościele na mszy św. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze dziś ta »kolęda« była śpiewana przez ludność Felsö-Hangony”.
Polskie kolędy rozbrzmiewały w Boże Narodzenie i za drutami niemieckich oflagów, i w stalagach. Niemcy – bardziej niż w okupowanej Polsce – szanowali bożonarodzeniowe zwyczaje swych jeńców. Sami zresztą obchodzili te święta bardzo uroczyście. Jakże inaczej polscy jeńcy mieli na przełomie 1939 i 1940 roku u ich sojuszników – Sowietów! Ppor. Kazimierz Wajda, jeden z oficerów więzionych w Kozielsku, zapisał w dzienniku pod datą 22 grudnia 1939 roku: „Jutro choinka, no i Wilię będziemy mieli fest. W dzisiejszym rozkazie władze zabroniły nam śpiewać jutro kolędy. No niech nas pocałują w dupę. Będziemy śpiewali cały wieczór. Chleb dali nam przy obiedzie. Wciąłem wszystek. Wyfasowaliśmy czaj i cukier. Obecnie Rudnicki i Łącki poszli gotować wodę na herbatę – naturalnie ze śniegu, bo wody »niet«”.
Nie tylko obchodzenie świąt Bożego Narodzenia, lecz także wszelki, najdrobniejszy nawet, przejaw życia religijnego w obozach zarządzanych przez NKWD był surowo zabroniony. Na próżno. Inny więzień kozielskiego obozu, jeden z nielicznych, któremu udało się go przeżyć, ksiądz Zdzisław Peszkowski, po latach wspominał: „Nawet w tamtych trudnych warunkach udało nam się zorganizować święta. Każdy w moim sektorze dostał nawet jakiś malutki podarek. […] Przed dzieleniem się opłatkiem wysłaliśmy najmłodszego, aby zobaczył, czy już świeci gwiazda. Wśród nocnej ciszy zaczęliśmy Wigilię.
Najstarszy z nas przeczytał wyjątek z Pisma Świętego, który odpisałem z mszalika pewnego majora, szczęśliwego posiadacza takiego skarbu, i składaliśmy sobie życzenia. […] Wyjść w nocy nie było wolno… choć tak pięknie było na świecie: nieskalany śnieg, cisza, niebo roziskrzone gwiazdami i myśli, które tylko modlitwą się uskrzydlały”. Takie to były święta ludzi skazanych w większości na mord w Katyniu. W kozielskich i starobielskich obozach mimo wszystko święta też niosły nadzieję…
Opłatek przełamany z wrogiem
„Dzisiaj w Warszawie, dzisiaj w Warszawie wesoła nowina, / Tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina…”, oto „kolęda” warszawskiej ulicy ze świąt Bożego Narodzenia w 1941, 1942 i 1943 roku. Jak zapisał w 1942 roku Ludwik Landau w „Kronice lat wojny i okupacji”: „Ludność polska obchodzi święta pod każdym względem niewesoło – choć ostatnie wiadomości o wypadkach wojennych dodały trochę otuchy”. Istotnie – pod Stalingradem dogorywała 6 Armia Friedricha von Paulusa, a wieści o dokonaniach polskich pilotów i marynarzy na Zachodzie dawały nadzieję. I jeszcze była polska wygrana w dalekiej Afryce, blisko Ziemi Świętej, gdzie narodził się Zbawiciel. Tam walczyła Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich. Karpatczycy opromienieni sławą obrońców Tobruku i zwycięstwem pod Gazalą w grudniu 1941 roku zapisali w swej kronice: „Pod Gazalą brygada spędziła święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok hucznie i wesoło, do czego przyczyniły się głównie zdobyte magazyny”.
Konspiracyjna wigilia obchodzona w Warszawie w 1942 roku. Na zdjęciu żona komendanta rejonowego Armii Krajowej Półtoraka z koleżanką, w środku Aleksander Tumiłowicz.
A tak o swych pierwszych świętach pod afrykańskim niebem pisali ułani karpaccy: „Pierwsze święta Bożego Narodzenia obchodził Dywizjon Ułanów Karpackich (jeszcze Dywizjon!) w uroczystym nastroju. Do Wigilii zasiadły szwadrony w swych miejscach zakwaterowania, życzenia składał im dowódca Brygady i dowódca Dyonu. Każdy żołnierz otrzymał jako dar gwiazdkowy chusteczkę jedwabną z wyhaftowaną na niej tarczą o barwach polskich i napisem »EGIPT 24.12.1940«. Dar pochodził od pana Schönmana z Warszawy, który osiedlił się w Egipcie, ożenił z Egipcjanką i dorobił tu znacznego majątku, między innymi fabryk jedwabiu”.
Dla polskich żołnierzy stacjonujących w Afryce i na Bliskim Wschodzie święta bez śniegu i z palmami przybranymi choinkowymi ozdobami były egzotycznym przeżyciem. Jednak najdziwniejszych obchodów świąt Bożego Narodzenia doświadczyło 90 żołnierek Armii Krajowej, które po kapitulacji powstania warszawskiego znalazły się w stalagu XI B/Z w Bergen-Belsen. Pod koniec grudnia 1944 roku w obozie coraz częściej pojawiały się plotki, że będzie on ewakuowany w inne miejsce. Mimo to kobiety nie rezygnowały z przygotowań do nadchodzących świąt. Jak zanotowała jedna z nich w swym dzienniczku: „Święta nie mogą przejść byle jak, to był nasz punkt honoru”. Sprzątano baraki i szykowano drobne upominki. Choinkę miały zastąpić gałązki jedliny. Od władz obozowych udało się nawet uzyskać zgodę na wigilijne spotkanie i pasterkę w kaplicy, stojącej w męskiej części obozu, gdzie przebywali m.in. żołnierze Września ’39.
Niestety, wszystko to zostało zniweczone rozkazem natychmiastowego wyjazdu kobiet 23 grudnia 1944 roku. Kilkadziesiąt żołnierek załadowano do dwóch bydlęcych wagonów, w których wydzieloną część zajmowali konwojenci – żołnierze Wehrmachtu. Wigilia wypadła w drugi dzień podróży i kobiety jednak postanowiły zasiąść do wieczerzy. Za stół posłużył jeden z tobołków przybrany zabranymi na szybko gałązkami jedliny. Znalazł się i opłatek – dar kolegów „wrześniowców”. Odrętwiałe z zimna i zaduchu kobiety nie mogły wstać, kiedy składały sobie życzenia szybkiego końca wojny, powrotu do domu i – oczywiście – zwycięstwa. Podawany z rąk do rąk opłatek dotarł wreszcie do „niemieckiej strefy”. Nastąpiła chwila wahania i konsternacji, ale świąteczny obyczaj okazał się silniejszy od wrogości. Stojąca najbliżej żołnierka podała opłatek niemieckiemu strażnikowi. Ten, odłamując mikroskopijne kawałeczki, życzył kobietom szybkiego powrotu do ojczyzny. Inny pochwalił się, że w cywilu był organistą i zaintonował „Cichą noc”. Wszyscy pasażerowie transportu, nie bacząc na dzielącą ich wojnę, śpiewali tę piękną kolędę. Wieczorem 25 grudnia pociąg dotarł do Molsdorfu w Turyngii, gdzie żołnierki dołączyły do swych towarzyszek z powstania. Tutaj doczekały końca wojny.
Nie gwarantował on jeszcze Polakom tego, że będą mogli spokojnie zasiadać do świątecznego stołu. Jeden z dowódców oddziału partyzanckiego Armii Krajowej na Kielecczyźnie, a wcześniej i hubalczyk, kpt. Józef Wyrwa wspominał ostatnie wojenne święta tak: „Choinkę [na kwaterze] ozdobiliśmy po partyzancku. Umocowana została na piramidzie z karabinów. Wierzchołek choinki ozdobił błyszczący bagnet, zamiast kolorowych łańcuchów były taśmy karabinu maszynowego, a granaty ręczne zastąpiły inne świecidełka. Osobliwa choinka, typowa partyzancka. Ładnie wyglądała. […] Ze wzruszeniem dzieliliśmy się opłatkiem. Tworzyliśmy jakby jedną rodzinę, złączoną wspólną niedolą. »Bóg się rodzi« – rozległa się śpiewana półgłosem kolęda. Niejedna twarz skurczyła się bólem, oczy zaszły mgłą. Na myśl przyszły wspomnienia przedwojennych czasów, wieczory wigilijne spędzone w gronie rodziny, w zacisznym mieszkaniu. »I co nam zgotuje los w najbliższą przyszłość«, pomyślałem wówczas. Czyż mogłem przewidzieć, że Święta Wielkanocne spędzę […] w celi więziennej w »wyzwolonej« przez komunistów Polsce? Tego nikt z nas nie przewidział”. Po pierwszym szoku kolejne święta Bożego Narodzenia znowuż obchodzono po polsku – z nadzieją…
autor zdjęć: Narodowe Archiwum Cyfrowe, Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, zbiory Ośrodka KARTA udostępnił Jan Stanisław-Tumiłowicz
komentarze