Carski marynarz i polski patriota, specjalista od okrętów podwodnych, który największą sławę zyskał jako dowódca niszczyciela, u schyłku II wojny światowej kierował Inspektoratem MW, by potem znaleźć posadę w tartaku – życie kmdr. Eugeniusza Pławskiego pełne jest paradoksów i zaskakujących zwrotów. Dziś mija 121. rocznica jego urodzin.
Przyjaciele nazywali go Żeńka. Rosyjskie brzmienie pseudonimu nie powinno dziwić, ponieważ to właśnie z tym krajem związany był przez pierwszą część swojego życia.
Eugeniusz Pławski urodził się 26 marca 1895 roku w Noworosyjsku. Przyszedł na świat w rodzinie z wojskowymi tradycjami. Sam też bardzo szybko postanowił założyć mundur. Ukończył między innymi szkołę Morskiego Korpusu w Petersburgu i szkołę podwodnego pływania w Toulonie. Jako dziewiętnastolatek rozpoczął służbę we Flocie Czarnomorskiej. Walczył przeciwko Niemcom i Turkom. Jego kariery nie przerwał nawet wybuch rewolucji październikowej. Po jej zakończeniu załoga wybrała go na dowódcę niszczyciela „Zorkij”. – Bolszewickie czystki organizowane były falami. Nie mogli się oni w jednym momencie pozbyć wszystkich specjalistów, bo rosyjska marynarka nie mogłaby funkcjonować – tłumaczy Lech Trawicki, historyk i zastępca dyrektora Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Ale Pławski nie zamierzał pozostać w sowieckiej Rosji. Należał do zawiązanego w Odessie tajnego Związku Wojskowych Polaków i kiedy nadarzyła się okazja, wrócił do odradzającej się Rzeczpospolitej. Wrócił i od razu włączył się w budowę nowoczesnych sił morskich.
W kolejnych latach był między innymi dowódcą Oddziału Zapasowego w Porcie Wojennym Modlin, komendantem Portu Wojennego Puck, dowódcą trałowców ORP „Mewa i ORP „Czajka” oraz kanonierki ORP „Generał Haller”. Wreszcie u progu lat trzydziestych rozpoczął służbę podwodniaka. Najpierw dowodził okrętem ORP „Żbik”, potem Dywizjonem Okrętów Podwodnych, wreszcie został szefem broni podwodnej w Kierownictwie Marynarki Wojennej. Wybuch wojny zastał go we Francji. Wyruszył tam z misją, która miała zabiegać u tamtejszych władz o pomoc na wypadek niemieckiej agresji na Polskę. Wkrótce miało się okazać, że Pławski nigdy już na okręty podwodne nie wróci. Rozpoczynał całkowicie nowy rozdział swojego życia. Po przedostaniu się do Wielkiej Brytanii został dowódcą niszczyciela ORP „Piorun”. I to właśnie na jego pokładzie przeżył najważniejsze chwile swojej długoletniej służby. Ale po kolei.
W pogoni za „Bismarckiem”
Wiosną 1941 roku Niemcy rozpoczęli operację „Rheinübung”. Miała ona polegać na atakowaniu sunących przez Atlantyk alianckich konwojów przez dwa potężne, dopiero co wprowadzone do służby okręty – pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Jednostki wyszły z okupowanej przez Niemców Gdyni. Zanim jednak przystąpiły do działań, ich obecność została wykryta przez Brytyjczyków. W pogoń została wysłana armada. Znalazł się w niej dowodzony przez kmdr. por. Pławskiego ORP „Piorun”. 24 maja doszło do starcia, podczas którego został zatopiony największy okręt Royal Navy HMS „Hood”. Niemieckie jednostki zniknęły za horyzontem, alianci zaś ruszyli ich tropem. Wkrótce okazało się, że ścigają tylko „Bismarcka”, bo „Prinz Eugen” zdołał niepostrzeżenie się od niego odłączyć. – 26 maja ORP „Piorun”, mimo ciężkich warunków nawigacyjnych, jako pierwszy okręt grupy pościgowej zdołał „Bismarcka” wykryć – wyjaśnia Trawicki.
– Dysproporcja sił pomiędzy obydwoma okrętami była ogromna. Z jednej strony polski niszczyciel, z drugiej pancerny kolos, duma i chluba marynarki niemieckiej – opowiadał kmdr Pławski blisko ćwierć wieku później w audycji Radia Wolna Europa. ORP „Piorun” w starciu z największym wówczas okrętem na świecie nie miał szans. Pławski wydał jednak rozkaz: „Trzy salwy na chwałę Polski”. Rozpoczęła się wymiana ognia. – Potężny „Bismarck” przez całą godzinę okładał „Pioruna” pociskami artylerii średniej i najcięższej – wspominał kmdr Pławski. – „Piorun” mógł liczyć tylko na swoją zwrotność i zasłony dymowe – mówił. Ostatecznie polski okręt zdołał naprowadzić Brytyjczyków na pozycję pancernika. Wkrótce kolos został posłany na dno.
Losy powojenne
Niedługo potem Pławski awansował ze stopnia komandora porucznika na komandora właśnie. Potem dowodził jeszcze krążownikiem ORP „Dragon”, pełnił funkcję attaché wojskowego w Szwecji, by pod koniec wojny zostać szefem Inspektoratu Marynarki Wojennej. Po rozwiązaniu polskiej armii na Zachodzie postanowił nie wracać do opanowanej przez komunistów Polski. – W kraju zostawił syna i żonę, którzy potem potajemnie do niego dołączyli. Drugi syn zginął podczas ucieczki z obozu jenieckiego w Norwegii. Ostatecznie rodzina Pławskich osiadła w Kanadzie – wyjaśnia Trawicki. Bohater polskiej marynarki znalazł tam pracę w tartaku. Choć zarabiał nieźle, na pewno praca ta nie była szczytem jego marzeń. Pomogła mu znajomość pięciu obcych języków. – Został tłumaczem Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej – opowiada Lech Trawicki. Pławski zmarł w 1972 roku w Vancouver.
Latem 2004 roku jego prochy zostały sprowadzone do Polski i złożone na cmentarzu marynarki wojennej na gdyńskim Oksywiu. – Kmdr Pławski pozostawił po sobie napisaną żywym językiem książkę wspomnieniową „Fala za falą”. Miał on niezwykły talent do snucia opowieści – ocenia Trawicki. Czasem nawet ci, którzy się z nim zetknęli, nazywali go żartobliwie polskim Münchhausenem. Tyle że w jego wypadku prawda była daleko ciekawsza i nie mniej barwna niż fantazje niemieckiego barona…
autor zdjęć: ze zbiorów Muzeum Marynarki Wojennej
komentarze