Zaledwie trzy tygodnie temu na przesłuchaniu w Komisji Sił Zbrojnych Senatu USA generał Philip Breedlove, dowódca sił NATO w Europie, stwierdził, że tzw. Państwo Islamskie „rozprzestrzenia się jak rak” zagrażający bezpieczeństwu mieszkańców Europy. Dodał, że obecny niekontrolowany napływ imigrantów ułatwia poruszanie się terrorystów po naszym kontynencie, bo skutecznie je maskuje. Czy rzeczywiście, gdyby nie nowa fala uchodźców, Europa byłaby spokojna? Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.
To, że terroryści swobodnie poruszają się i operują na terenie Unii Europejskiej, nie ulega wątpliwości. Dowodem na to jest seria zamachów, jakie miały miejsce w ostatnim czasie. Makabryczne odrąbanie głowy brytyjskiemu żołnierzowi w 2013 w Londynie, zamachy w Paryżu (najpierw na redakcję „Charlie Hebdo” w styczniu, a następnie listopadowe ataki w kilku punktach miasta), udaremniona przez przypadkowych turystów próba rozstrzelania pasażerów pociągu relacji Amsterdam – Paryż czy wczorajsze wydarzenia w Brukseli (będącej de facto stolicą Unii Europejskiej).
Europa jest atakowana przez fundamentalistów islamskich i nie ma co do tego wątpliwości. Niestety, nasza europejska mentalność najwyraźniej nie pozwala nam dostrzec w tych zmasowanych aktach terroru znamion ataku zbrojnego, który wymaga zdecydowanej odpowiedzi. Jesteśmy bowiem atakowani w sposób, w jaki od stuleci toczą walki wojownicy islamscy lub jak ktoś woli bisurmańscy (takie ładne, zapomniane polskie słowo oznaczające wyznawców Mahometa). Europejskie armie zawsze ścierały się na polach bitew pod sztandarami z herbami swych władców, w mundurach swoich wojsk, z oznaczeniami swojej przynależności państwowej (do dziś za przebranie się w mundur przeciwnika na wojnie – tej prowadzonej według europejskich zasad – grozi rozstrzelanie). Tymczasem Arabowie zasłynęli jako twórcy asasynów, skrytobójców, zamachowców. Zanim nastąpi frontalny atak armii Mahdiego, wprowadzają zamieszanie w szeregach wroga, mordują, terroryzują, osłabiają morale.
Czy jednak do tego potrzebują masy uchodźców, którzy obecnie zalewają Europę? Na pewno fala uchodźców bardzo ułatwia takim organizacjom jak ISIS prowadzenie europejskiego dżihadu. Ale i bez uchodźców terroryści działaliby równie efektywnie. Dlaczego? Otóż państwa, które ostatnio stały się celami ataków, to kraje o tradycji kolonialnej. Francja, Belgia, Niemcy rządziły większością kontynentu afrykańskiego. Czerpały z tego ogromne korzyści, ale też ponoszą tego koszty. Na przykład – niekontrolowany napływ ludności obcej kulturowo. Mimo że mieszkańcy kolonii formalnie byli Belgami czy Francuzami, nie czuli się nimi. Nawet teraz ich potomkowie trzymają się razem, zamieszkują całe dzielnice, nie asymilując się z „rdzennymi” Europejczykami.
Kiedyś dziennikarka australijskiego wydania magazynu „60 Minut” zapytała w muzułmańskiej dzielnicy Sydney młodego, urodzonego w Australii chłopaka, muzułmanina, co jest dla niego najważniejsze i czy Australia jest dla niego ojczyzną. Wiecie, co usłyszała? Najważniejszy jest Allah, na drugim miejscu są współwyznawcy islamu, na trzecim miejscu jest kraj, z którego pochodzą jego rodzice, a swój de facto dom – Australię umieścił na czwartym miejscu. To właśnie spośród tych ludzi, już nawet nie uchodźców czy emigrantów, ale ich potomków, wywodzi się najwięcej tych, którzy pakują plecaki i jadą walczyć w Syrii dla ISIS, bo to jest dla nich ważniejsza ojczyzna niż kraj, w którym się urodzili i który wyciągnął pomocną dłoń do ich rodziców.
Wracają świetnie przeszkoleni, niejednokrotnie wyposażeni i uzbrojeni, a przede wszystkim zindoktrynowani, zradykalizowani i z misją – czy to zleconą im przez Państwo Islamskie i jego przywódców, czy też ułożoną samodzielnie w głowach. Wracają, by siać zamęt, terror i strach. Wprowadzać zamieszanie w szeregach niewiernych i czekać na przyjście kolejnej armii Mahdiego. W końcu celem terroryzmu jest sianie terroru.
Ktoś powie, że terroryzm to nie jest nowe zjawisko w Europie, a fale terroryzmu nawiedzają nas jak kryzysy ekonomiczne – cyklicznie. Mieliśmy ekstremistów katolickich z IRA, baskijską ETA, francuską Action Directe, włoskie Czerwone Brygady czy też niemiecką Frakcję Czerwonej Armii. Czy byli to terroryści islamscy? Nie. Ale każda z tych organizacji na jakimś etapie swojej działalności współpracowała z organizacjami terrorystycznymi właśnie z Bliskiego Wschodu lub nawet otrzymywała wsparcie logistyczne, szkoleniowe czy kadrowe z takich organizacji. Oczywiście, gros ruchów ekstremistycznych i terrorystycznych w Europie Zachodniej w latach 70. i 80. XX w. finansowane i wspierane było przez służby specjalne bloku wschodniego i ZSRS, ale gdy przychodziło do działań operacyjnych, to najlepszym kompanem europejskiego terrorysty był jego palestyński, libijski, libański czy po prostu arabski kolega.
Jak walczyć z falą terroru? Czy pomoże zatrzymanie fali uchodźców, których – jak się wydaje – wielu wini za ostatnie ataki? Nie. Walka z terroryzmem polegająca na likwidowaniu poszczególnych komórek terrorystycznych, zaostrzaniu kontroli, pokazach siły na ulicach w postaci uzbrojonych jak na III wojnę światową komandosów to jak leczenie choroby poprzez łagodzenie jej objawów. Czujemy się świetnie, bezpiecznie, pewnie i wygodnie… do następnego ataku. Nie ma bowiem 100 proc. szczelnych i skutecznych środków bezpieczeństwa, a już atak sprzed 15 lat z 11 września dowiódł, że fantazja terrorystów nie zna granic i w każdym systemie bezpieczeństwa wcześniej czy później znajdą dziurę.
Oczywiście, te środki powinny i muszą być wprowadzane. Ale jedynie jako komplementarne do dużo dalej idących, zdecydowanych działań. Działań zmierzających do ucięcia głowy tej hydrze zwanej „islamskim terroryzmem”.
Czy będą to zakrojone na szeroką skalę operacje wywiadowcze oraz – idące z nimi w parze – akcje sił specjalnych polegające na osłabianiu potencjału operacyjnego ISIS oraz eliminacji jego kluczowych postaci. Czy będą to bardzo efektowne PR-owo, ale mało efektywne naloty lotnicze, w których samolot za kilkaset milionów dolarów zrzuca warte kilkaset tysięcy dolarów bomby na szałasy po 2 dolary sztuka? Może czas eliminować ludzi odpowiedzialnych za finansowanie, logistykę i planowanie? Likwidować ich tak jak od lat z terrorystami walczy… Izrael? Te decyzje zostawiam mądrzejszym.
Myślę jednak, że dopóki zjawisko terroryzmu nie zostanie ponownie zepchnięte do jakichś pustynnych jaskiń, powinniśmy pogodzić się z końcem strefy Schengen i wielu obywatelskich swobód i wygód, do których przywykło konsumpcyjnie nastawione społeczeństwo Europy. Europa, czy tego chce, czy nie, musi przejść na reżim wojenny. Ludzie nie tylko muszą wiedzieć, jak zachować się po ataku terrorystycznym i gdzie dzwonić po pomoc, ale także wykształcić w sobie wrażliwość na podejrzane zachowania, nauczyć się bronić i wiedzieć, jak reagować.
Moim zdaniem praworządni obywatele Unii Europejskiej powinni mieć ułatwiony dostęp nie tylko do pomocy w przypadku zastania ofiarą ataku, ale także, a może przede wszystkim, powinni mieć dostęp do środków obrony osobistej, do broni palnej, do szkoleń z ratownictwa i prawo do reagowania w przypadku zagrożeń. Aby to się jednak dokonało, muszą zajść gruntowne zmiany zarówno w mentalności ośrodków decyzyjnych, jak i w świadomości zwykłych obywateli. Tylko czy my jeszcze pamiętamy, jak to zrobić? Obawiam się, patrząc na zachowanie niektórych polityków europejskich, że zmiany w ich ocenie sytuacji idą w dokładnie odwrotnym niż wymagany w obecnej sytuacji kierunku.
komentarze