O istnieniu Castlegate nie wiedzą nawet mieszkańcy najbliższej miejscowości. To stąd NATO może prowadzić wojnę. Z kimkolwiek. Byłem pierwszym polskim dziennikarzem, który wszedł do bunkra NATO w zachodnich Niemczech – pisze Marcin Górka, dziennikarz i współautor książek „Karbala” oraz „Psy z Karbali. Dziesięć razy Irak”.
Rozmawiałem z niemieckimi oficerami Bundeswehry. Było przyjemnie aż do czasu, gdy stwierdziłem, że chcę napisach o Castlegate. Kwaterze dowodzenia NATO na wypadek wojny. Zapanowała konsternacja. – Po co? Im mniej o nas wiadomo, tym lepiej – zniechęca mnie ppłk Jens Wehlking, dowódca Castlegate. Oficerowie mówią, że bunkier to jego „dziecko” i gdyby nie rodzina, spędzałby w nim cały czas.
Żołnierze przekonują mnie, żebym dał spokój. Że najlepiej, by dziennikarze o Castlegate sobie nie przypominali. Postawiłem jednak na swoim. – No to niech chociaż pan zmieni nazwę miejscowości – proponuje kpt. Horst Pudlas, szef ochrony. Na to mogę się zgodzić – po prostu jej nie wymienię.
W każdym razie jesteśmy w niewielkim miasteczku, typowym dla Nadrenii Północnej Westfalii. Niecałe 14 tysięcy mieszkańców. Życie toczy się tu wolno. Przez miejscowość przebiega tylko jedna droga, Landstrasse. Lokalna, choć jej jakości pozazdrościć może wiele polskich dróg krajowych. Nadreńskie domy z szarej cegły, szerokie chodniki, czyściutko.
– Jest pan pierwszą osobą od lat, która pyta o to miejsce – dziwi się Michael Broecker, na oko 50-letni mężczyzna, którego spotkałem w piekarni, zaledwie 500 metrów od Castlegate. – Kiedy była budowa, mówiło się, że tu będą jakieś rakiety. Byli dziennikarze, ludzie pytali. Teraz wszyscy o tym zapomnieli – dodaje. Tego chcieli żołnierze w Castlegate. – Mieszkańcy nie wiedzą, co tu mamy, wiedzą tylko, że coś jest. I tak niech zostanie – kwituje Wehlking.
Zamaskowane wejście
Skręcamy w wąską uliczkę, która zaczyna się zaledwie sto metrów od ostatniego domu w mieście. Prowadzi lekko w górę. Pojawia się niewielka tabliczka informacyjna: Castlegate. Nic więcej na niej nie ma, żadnej informacji. Samochód trzeba zatrzymać po kolejnych 200 metrach, bo uliczka kończy się solidną, wysoką na kilka metrów bramą. Nad ogrodzeniem podwójny zwój drutu kolczastego, pod napięciem. To, co rzuca się w oczy jeszcze zza szyby samochodu, to las kamer. Na pierwszy rzut oka jest ich przy bramie kilkanaście. Ani jednego żołnierza. Podchodzę do bramy, wciskam jakiś guzik.
– Guten tag – słyszę.
– Jestem gościem Castlegate – odpowiadam.
Stojąc przed bramą, muszę od razu podać nazwisko, numer paszportu, nazwę redakcji, cel przybycia. A jeszcze dopytują: Czy jestem sam? Skąd przyjechałem? Dlaczego o tej godzinie? W końcu słyszę: – Proszę poczekać 15 minut.
Kiedy wreszcie otwiera się brama, to tylko na tyle, żeby mógł wejść jeden człowiek. W samochodzie zostawiam znajomego, który mnie podwiózł. Rzecz jasna na jednej bramie wejście się nie kończy. Wychodzi wreszcie niemiecki żołnierz w czerwonym berecie. Przedstawia się. Kilkanaście minut później płk Wehlking mówi mi: – Świetnie widzimy, co dzieje się dookoła Castlegate. Nie tylko dzięki kamerom. Wasze auto widzieliśmy z kilku stron.
– A rozmowę wewnątrz słyszeliście? – pytam.
– Nie robimy tego – odpowiada wymijająco Wehlking.
Dostanie się do środka kwatery zajmuje kilka minut. Wejście jest zamaskowane, betonowy mur pokrywa ziemia, drzewa, trawa. Kilka kroków dalej i jestem w korytarzu wysokim na kilka metrów. Kolejna bramka, sprawdzenie paszportu, detektory metalu… w końcu jestem w Castlegate.
Tysiące ton żelbetu
Wnętrze bunkra rozświetlają żółte i czerwone żarówki. Wzdłuż sufitu zwoje kabli, ściany na oko mają ponad metr grubości. – Metr czterdzieści – poprawia mnie Wehlking. – Trochę betonu i żelaza tu wlano – śmieje się.
Bunkier wybudowano w 1992 roku, najpierw dla sztabu dowodzenia armii „Północ”. W 1998 roku został przekazany Dowództwu Sił Połączonych NATO w Brunssum, jako tzw. Static War Headquater, czyli kwatera dowodzenia na wypadek wojny. Tysiące ton żelbetonu, koszt budowy – 80 milionów euro.
Z zewnątrz bunkier niepozorny: otoczony ogrodzeniem zaledwie 150 na 150 metrów, cztery zamaskowane wejścia, na łące nad nim lądowisko dla śmigłowców. Naszpikowany jest za to elektroniką, tzw. systemy obrony pasywnej, w tym rozpoznania terenu dookoła i monitoring ruchu w powietrzu. Batalion Bundeswehry odpowiedzialny za obronę bunkra stacjonuje kilkanaście kilometrów dalej. Niemiecki system obrony rakietowej też odpowiada za ochronę Castlegate.
Wnętrze bunkra to blok 53 na 45 metrów i głęboki na 28 metrów. Sześć pięter w głąb ziemi. To jedna z najtajniejszych kwater Sojuszu Północnoatlantyckiego. – Jedna z czterech – poprawia mnie ppłk Wehlking. – Trzy pozostałe bunkry podporządkowane są kolejnym kwaterom dowodzenia NATO w Europie: w Hiszpanii, Grecji, Francji – wylicza.
Po co wybudowano to wszystko po zakończeniu zimnej wojny? – To filozoficzne pytanie. Żyjemy w czasach pokoju, ale kto wie, co stanie się za dzień, rok, kilka lat? Nikt nie liczy się oczywiście z totalną wojną, ale... – mówi dowódca bunkra.
– Wrogiem są terroryści? – pytam.
– Oni na pewno. Zresztą czasy są niepewne, nie zależy nam na tym, by oglądały nas także rosyjskie satelity – mówi niemiecki oficer.
Izolacja dla 1100 osób
W każdej chwili Castlegate może przyjąć 1100 oficerów sztabu. Już raz w historii załoga bunkra była przygotowana do przyjęcia sztabu NATO. – Po 11 września, ataku na Word Trade Center, liczyliśmy się ze wszystkim – mówi Wehlking.
Z dumą oprowadza mnie po „swoich” kątach. Towarzyszy nam cały czas szef żandarmów, Pudlas. – 1100 osób może tu żyć odizolowanych od świata przez tydzień, nawet bez powietrza z zewnątrz. Po otwarciu przewodów wentylacyjnych i uruchomieniu filtrów dużo dłużej – mówi. Pod ziemią są pomieszczenia, w których w każdej chwili można uruchomić szpital, a nawet kaplicę. Jest kuchnia, jadalnia, sale gimnastyczna i telewizyjna, pokoje rekreacyjne. Część pomieszczeń jest pusta, tu w każdej chwili można zamontować 550 piętrowych łóżek. Na najniższej kondygnacji znajdują się systemy klimatyzacji, wentylacji, pobierania i uzdatniania wody, własna elektrownia. Tylko jedzenie musi być przywożone z zewnątrz, ale wielkie magazyny-chłodnie pod ziemią pozwalają je przechowywać niemal w nieskończoność. Nawet drzwi do toalety to solidna, żelazna i ciężka konstrukcja.
Przed jakim atakiem obroni Castlegate? – Nuklearnym, biologicznym, chemicznym – wylicza jednym tchem Pudlas.
„Mózg” Castlegate
Na jednej z podziemnych kondygnacji znajduje się „mózg” Castlegate. Nazywa się tu CJOC, czyli Centrum Dowodzenia Operacyjnego. Przychodzi mi na myśl film „Gry wojenne”, „Armagedon” czy „Terminator”, ale wygląda to lepiej od hollywoodzkich produkcji. Sala wielkości hali sportowej, niewielkiej. Rzędy foteli dla członków sztabu, o dziwo niewiele komputerów, za to trzy ekrany, każdy wielkości połowy kinowego. I tablice, na które można nanosić ręcznie położenie sił własnych albo wroga. Łączność z każdym z dowództw NATO, poszczególnymi kwaterami. Brakuje mi tylko czerwonego „telefonu do prezydenta”.
– Dziennikarzy tu jeszcze nie było, tym bardziej z Polski – mówi z dumą ppłk Jens Wehlking. – Nie pamiętam nawet wizyty cywilów, zresztą nie oprowadzamy tu wycieczek... – śmieje się. Za to raz do roku wojsko przeprowadza ćwiczenia na wypadek uruchomienia Castlegate. – Właściwie to złe sformułowanie, Castlegate cały czas pracuje – mówi Wehlking. – Tyle że na co dzień wystarczy nam tu kilku żandarmów i czterech techników.
Ile kosztuje utrzymanie Castlegate? – Nie wiem, ale to koszty bezpieczeństwa całej Europy. Opłaca się – mówi oficer.
Mogę zrobić zdjęcie? – pytam na koniec znajomego oficera z Brunssum.
– Lepiej o to nawet nie pytaj, zawału dostaną – odpowiada.
autor zdjęć: Bodoklecksel / Wikimedia
komentarze