Jeśli raz byłeś w Afganistanie, na pewno będziesz chciał tam wrócić. O tym dlaczego ten kraj tak kusi i jak wygląda lot wojskową CASĄ do amerykańskiej bazy w Bagram - pisze z Afganistanu Monika Krasińska, dziennikarka, pasjonatka tego, co z pozoru wydaje się
niekobiece – wojska i górnictwa.
16 godzin lotu, w tym trzy międzylądowania, i jestem w Bagram. Lot CASĄ to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Hałas jaki przy starcie, w czasie lotu i podczas lądowania, wydaje z siebie ta maszyna, trudno porównać z czymkolwiek. Także temperatury w samolocie nie da się określić jednoznacznie. Najpierw jest gorąco, później zimno i tak na zmianę. W pewnym momencie człowiek ma wrażenie, że nigdy nie dotrze na miejsce. Chwila snu, otwarcie oczu z nadzieją, że minęło kilka godzin i niedowierzanie, że wskazówka odliczająca minuty przesunęła się minimalnie, bo zaledwie o kilkanaście kresek. Pierwsze międzylądowanie u naszych sąsiadów po dwóch, może trzech godzinach lotu nie odbyło się bez problemów. Gdy już prawie dotykaliśmy ziemi maszyna gwałtownie podniosła się do góry. Ups… pewnie po Euro 2012 Ukraińcy nie chcą nas przyjąć – uśmiechnęłam się sama do siebie, próbując nie denerwować się, jak dla mnie, pierwszym takim doświadczeniem. Lotów przeróżnymi maszynami mam za sobą sporo, ale taka sytuacja do tej pory mi się nie przydarzyła. Na szczęście drugie podejście zakończyło się sukcesem a dalsza podróż, nie licząc nieskończenie wlekącego się czasu, odbyła się bez problemów. W końcu na horyzoncie pojawił się znajomy widok. Wioski jakich nigdy nie widziałam w innych częściach świata, gdzie chaty zwane tu kalatami zbudowane są z gliny i kamieni, a każda z nich otoczona jest murkiem z tego samego materiału. Ziemia, która kolorem przypomina glinę i tylko gdzieniegdzie zieleń.
Po kilkunastu minutach widać już bazę nazywaną tu potocznie BAFEM. Amerykańska baza w Bagram jest największą w Afganistanie i wygląda jak duże miasto. Tu życie tętni 24 godziny na dobę. Po wylanych asfaltem drogach jeżdżą setki samochodów a baza jest tak duża, że zorganizowano nawet komunikację miejską. Co kilka minut, z przystanków na wschód i zachód bazy, odjeżdżają autobusy. Chociaż siły NATO niebawem opuszczą Afganistan BAF to tak naprawdę wciąż wielki plac budowy. Jak grzyby po deszczu wyrastają nowe budynki. Ale baza w Bagram to miejsce, w którym po naszym wyjściu z tego kraju wciąż będą stacjonować Amerykanie.
Druga wizyta w Afganistanie na pewno różni się swoją specyfiką, od pierwszej. Za pierwszym razem wszystko wydaje się irracjonalne. Przylatujesz z kraju, w którym panuje pokój, nikt nie strzela, nic nie wybucha a schrony, spełniają jedynie rolę historycznej edukacji. Tymczasem nagle znajdujesz się w miejscu, w którym zawsze trzeba zapamiętać gdzie znajduje się najbliższy schron. Idąc co jakiś czas słyszysz komunikat o kontrolowanym wybuchu lub co gorsza ostrzale bazy, a większość ludzi jakich spotykasz nosi mundury i broń. Musicie przyznać, że dla większości Polaków taki widok jest dość dziwny.
Gdy jednak przylatujesz tu drugi raz to wszystko jest już dla ciebie „normalne”. Ponieważ niektórych, tak jak mnie, Afganistan dziwnie pociąga, stając na lotnisku w Bagram mimo, tylu godzin lotu i zmęczenia, poczułam niesamowity przypływ energii. Nie czułam się – jak za pierwszym razem – jak „dziecko we mgle”, a orientowałam się jak wygląda baza, gdzie co się znajduje. Wiem także jak zorganizować sobie „rzeczywistość” do czasu przerzutu śmigłami do Ghazni. Tak….
Przerzut – to doświadczenie doskonale pamiętałam z grudnia 2012 roku. Każdego poranka informacja „lecicie”, pakowanie się, ważenie bagaży, wrzucanie ich na STARA i informacja „nie lecicie” – zła pogoda w Ghazni, śmigła nie przylecą. I tak przez 6 dni, podczas których moja determinacja, by wyrwać się z - jak mi się wydawało najnudniejszego miejsca na ziemi – sięgnęła zenitu. Zdesperowana zastanawiałam się nawet czy nie da się dojechać do Ghazni stopem albo nawet na wielbłądzie. Wspomnienia tamtych dni powodowały u mnie natychmiastową gęsią skórkę. Gdy więc usłyszałam, że jeszcze tego samego dnia lecimy do polskiej bazy Ghazni nie mogłam w to uwierzyć – zresztą nie byłam jedyna. Żołnierze, którzy lecieli ze mną jeden po drugim podchodzili do osób organizujących przelot i pytali czy to prawda. Radośnie wybraliśmy się więc na obiad, a później przytaszczyliśmy bagaże do tradycyjnego ważenia. No i jakby to powiedzieć – to wszystko było za piękne żeby było prawdziwe.
Jeszcze pierwszy bagaż nie trafił na wagę, gdy przyszła informacja „mgła nad kanałem, zostajecie – wylot może w nocy, może jutro”. „Może” i komenda „czekać” – znam je do bólu. Właściwie nikt z nas nie wiedział jak zareagować – śmiać się, bo w końcu mogliśmy się tego spodziewać czy wściekać bo przecież już zaczęliśmy wierzyć, że takie „cuda” są możliwe. Nasze komentarze i szukanie winnego, który „wykrakał”, że tak właśnie się skończy nie zmieniały jednak w żaden sposób naszej sytuacji. Wskakujemy więc na STARA – jadę z chłopakami zobaczyć, w którym namiocie będą nocować, to zawsze jakieś zajęcie. Do wylotu posiedzę na tak zwanej frytkarni, czyli w kontenerach znajdujących się w polskiej części bazy Bagram. Skąd nazwa „frytkarnia”? Po prostu kontenery ustawione są w rzędach na drewnianych podestach. Ułożone wzdłuż klocki, komuś skojarzyły się z frytkami i tak już zostało. Pakuje się, więc do kontenera i czekając na dobre wiadomości zasypiam. Może jutro uda się dotrzeć do Ghazni… Może…
komentarze