W międzynarodowych zawodach kadetów „Sandhurst” wystartowało prawie 50 drużyn. Reprezentacja Akademii Wojsk Lądowych zajęła 13 miejsce. Dla Polaków był to najlepszy wynik, od kiedy nasza drużyna bierze udział w tej prestiżowej imprezie. Zawodnicy rywalizowali na terenach należących do amerykańskiej uczelni wojskowej West Point.
Jak wygląda „Sandhurst”? Pierwszego dnia byli w ruchu właściwie bez przerwy przez osiem godzin. Biegali, wiosłowali, strzelali. Po takim wysiłku człowiek marzy już tylko o tym, żeby wyciągnąć się wygodnie na łóżku. O tym jednak można było zapomnieć. – Na odpoczynek mieliśmy dwie godziny. Potem czekał nas 14-kilometrowy marsz w pełnym oporządzeniu. Trasa wiodła przez tereny West Point. Wznosiła się, opadała, wznosiła, opadała, i tak do samej mety – mówi sierż. pchor. Michał Paszkowiak, lider drużyny z wrocławskiej Akademii Wojsk Lądowych. – W momentach kryzysowych szliśmy jeden za drugim. Łapaliśmy się za plecaki. Silniejsi ustawiali się z przodu, regulowali tempo, podciągali słabszych – wspomina sierż. pchor. Paszkowiak. – Pod koniec walczyliśmy z bólem, skurczami, z własną psychiką. Ale daliśmy radę – dodaje. A przecież to był zaledwie jeden dzień.
Zawody „Sandhurst” są rozgrywane od pół wieku. Pomysł narodził się w słynnej amerykańskiej akademii wojskowej West Point. Według organizatorów dwudniowa bardzo wyczerpująca rywalizacja to najlepszy sposób, by sprawdzić wyszkolenie kadetów: ich wytrzymałość, sprawność fizyczną i psychiczną odporność, umiejętność współpracy w grupie. Początkowo startowali tylko Amerykanie, wkrótce jednak zaczęli do nich dołączać studenci wojskowi z zagranicy. Polska jest reprezentowana przez Akademię Wojsk Lądowych. Wrocławska uczelnia po raz pierwszy wysłała drużynę na „Sandhurst” sześć lat temu. W ubiegłym roku podchorążowie AWL-u zajęli 14. miejsce i był to wówczas ich najlepszy wynik. Na tegoroczną edycję jechali z mocnym postanowieniem, że go poprawią.
Na starcie stanęło 48 drużyn. Najwięcej ekip było z uczelni wojskowych w USA, ale jak zwykle zjawiło się sporo drużyn zagranicznych. Swoje reprezentacje wystawili Kanadyjczycy, Meksykanie, Szwedzi, Brytyjczycy, Finowie czy Gruzini. Każda liczyła 11 kadetów – dziewięciu mężczyzn i dwie kobiety. Na trasę wyruszali wszyscy, ale w poszczególnych konkurencjach brało udział dziewięciu.
Zanim rywalizacja rozpoczęła się na dobre, uczestników czekała wstępna konkurencja. – Została rozegrana w formie sztafety, do której wystawiliśmy pięciu zawodników – tłumaczy kpt. Patryk Łabecki, opiekun reprezentacji AWL-u. Dwóch pierwszych biegło, a za pałeczkę posłużył im gumowy karabinek. Kolejnych dwóch miało za zadanie przepłynąć 25-metrowy basen – wszerz, wzdłuż, po przekątnej, częściowo pod wodą i na dodatek w mundurze oraz butach. – Przedbiegi były ważne, ponieważ najlepsi mogli ustawić sobie trasę właściwych zawodów. Inaczej mówiąc, wybrać miejsce na pętli taktycznej, z którego będą startować. Co więcej, mieli prawo dobrać drużyny do bezpośredniej rywalizacji, na trasę bowiem reprezentacje wyruszały grupami – wyjaśnia kpt. Łabecki. W polskiej znalazły się trzy ekipy z USA, a także Szwedzi i Meksykanie.
Po wstępnej konkurencji uczestnicy dostali dzień na ostatnie przygotowania. Wreszcie w piątek ruszyli do boju. Trasa pętli taktycznej biegła po terenach akademii. Liczyła kilkanaście kilometrów, tyle było też zadań po drodze. Zawodnicy zaczęli od strzelania z amerykańskich pistoletów M17, potem była pierwsza pomoc i ewakuacja rannych. – Trzeba było pokonać tor przeszkód z dwiema parami obciążonych noszy – opowiada opiekun ekipy Akademii Wojsk Lądowych. Kolejna konkurencja odbywała się częściowo na wodzie. Kadeci pokonywali niewielkie jeziorko w pontonie, a potem przenosili sam ponton do mety na... własnych głowach. Kolejne konkurencje polegały na rzucie granatem, przekazywaniu informacji przez radio, biegu w maskach i odzieży ochronnej oraz na budowie elektrycznej sieci do zdetonowania ładunku wybuchowego. Zawodnicy rozkładali też, następnie składali kilka typów amerykańskiej broni. Pętlę kończył szereg konkurencji crossfitowych, m.in. bieg wahadłowy z kilkudziesięciokilogramowym obciążeniem, rzuty piłką lekarską, ćwiczenia na drążku. Potem była meta, krótki odpoczynek i wspomniany już 14-kilometrowy marsz.
– Nasz dzień zakończył się w obozowisku Camp Buckner. Po pierwszej części zawodów zajmowaliśmy 9. miejsce, dzięki temu nazajutrz mogliśmy wyruszyć na trasę dopiero około 10:30, podczas gdy pierwsze drużyny startowały już około szóstej – wspomina sierż. pchor. Paszkowiak. Nie wszyscy jednak mogli spać tak długo. – Jako lider drużyny musiałem wyznaczyć dwie osoby do tzw. Land Navigation, a ta konkurencja rozpoczynała się o 2:30 w nocy – przyznaje sierżant podchorąży. Wspomniana dwójka dostała sprzęt noktowizyjny, mapy, namiary na dziewięć punktów w terenie i dwie godziny na dotarcie do jak największej liczby wyznaczonych miejsc. Do obozowiska zawodnicy wrócili przed świtem. Niedługo potem drużyna z AWL-u była już na trasie. Kolejne godziny, kolejne konkurencje. Tor przeszkód, strzelnica... – Tutaj czekała nas pewna niespodzianka. Spodziewaliśmy się, że strzelania będą zadaniem bardziej statycznym. Tymczasem kolejni zawodnicy musieli przebiec 100 m pod górę i wrócić na stanowiska. Mieliśmy na to 90 s. Potem na strzelnicy zaczęły podnosić się cele. Żeby w nie trafić, mieliśmy kolejne półtorej minuty. A przecież do tego należało zająć odpowiednią pozycję, uspokoić oddech. Łatwo na pewno nie było – opowiada sierż. pchor. Paszkowiak.
Na kolejnym przystanku podchorążowie wykazywali się znajomością procedury call for fire. Polega ona na wezwaniu ognia artylerii na pole walki. Na początek trzeba było jednak wbiec na 6. piętro budynku. A potem, kiedy jedni naprowadzali przez radio artylerzystów, inni na elektronicznej strzelnicy prowadzili ostrzał z karabinów maszynowych M240 i M249. I wreszcie konkurencja ostatnia, żartobliwie nazywana przez zawodników drogą krzyżową. – Musieliśmy wykonać bieg w maskach przeciwgazowych, a po drodze między innymi przeciągnąć pod zasiekami skrzynie z amunicją, czy przepchnąć uszkodzony transporter Humvee. Na koniec trzeba było jeszcze wykonać rzut granatem do wyznaczonej strefy – wspomina sierż. pchor. Paszkowiak. – Trasa liczyła kilkaset metrów, a my już dosłownie powłóczyliśmy nogami... Chwilami odcinało nam tlen – dodaje.
Na metę wpadli późnym popołudniem. Gdy sędziowie zliczyli czasy, okazało się, że tegoroczną edycję „Sandhurst” wygrała jedna z reprezentacji West Point przed drużyną Królewskiego Kolegium Wojskowego z Kingston w Kanadzie i ekipą akademii Sił Powietrznych USA. Polacy ostatecznie zajęli 13. miejsce. Jeśli wziąć pod uwagę tylko drużyny zagraniczne – uplasowali się na 5. pozycji. – Dla nas to spory sukces, bo udało się osiągnąć cel, który założyliśmy sobie przed zawodami. Ale ambicja podpowiada, że przy odrobinie szczęścia mogło być lepiej. Tak więc jako człowiek ambitny powiem: tak, odczuwam pewien niedosyt. Będzie o co walczyć w przyszłym roku – uśmiecha się sierż. pchor. Paszkowiak. A kpt. Łabecki dodaje: – Jestem dumy, że mogłem być częścią tej drużyny. Podchorążowie włożyli bardzo dużo wysiłku, aby przygotować się do startu w zawodach. Swój wolny czas poświęcali na popołudniowe i weekendowe treningi, a wszystko po to, by wypaść jak najlepiej. Godnie reprezentowali nie tylko Akademię Wojsk Lądowych, ale przede wszystkim nasz kraj.
autor zdjęć: AWL, West Point - The U.S. Military Academy
komentarze